Выбрать главу

— Problem polega na tym, żeby wsadzić cię do skafandra po sterylizacji i nie skazić go.

— Tak. Dokładnie.

— Może powinniśmy zapakować cię w jakiś sterylny worek. Plastikową osłonę, która została odkażona.

— Tak sądzisz?

Fritz przekrzywił głowę na bok i dodał:

— Wtedy problem sprowadza się do tego, jak cię w niego zapakować i nie skazić go.

— To taki sam problem jak wpakowanie mnie do tego maldito skafandra — Gaeta wyrzucił z siebie serię hiszpańskich przekleństw.

— Gdybyśmy jednak zrobili to poza habitatem, w kosmosie — rzekł wolno Fritz, jakby formułował myśli mówiąc — może promieniowanie ultrafioletowe otoczenia i wysoka próżnia wystarczyłyby do spełnienia wymogów dekontaminacji.

Gaeta uniósł brwi.

— Tak sądzisz?

Fritz wzruszył ramionami.

— Siądę przy komputerze i przeliczę parę rzeczy. A potem pogadam z Urbainem z zespołu ochrony planetarnej.

Gaeta rozpromienił się i klepnął Fritza po ramieniu tak mocno, że niższy mężczyzna zachwiał się.

— Wiedziałem, że coś wymyślisz, amigo. Cały czas wiedziałem.

142 DNI PO STARCIE

Eberly przesiedział ponad dwie godziny na nudnym zebraniu, podczas którego każdy z szesnastu szefów działów habitatu zaprezentował długi, nieciekawy cotygodniowy raport. Wilmot upierał się przy organizowaniu tych spotkań; Eberly uważał je za pozbawione sensu i głupawe. Nic innego jak kolejny sposób Wilmota na poczucie się ważnym, pomyślał.

Nie było potrzeby spędzania dwóch albo trzech godzin w tej dusznej sali konferencyjnej. Każdy z szefów działu mógł przesłać swój raport Wilmotowi drogą elektroniczną. Nie, staruszek musi sobie posiedzieć na najważniejszym miejscu przy stole i poudawać, że coś robi.

Jak na obiekt obsługiwany przez społeczność złożoną z dziesięciu tysięcy osobników potencjalnie kłopotliwych, habitat żeglował w stronę Saturna zupełnie bezproblemowo. Większość populacji była młoda i pełna zapału. Eberly, przy ogromnej pomocy Holly, wyeliminował prawdziwych wichrzycieli jeszcze na etapie rekrutacji. Ci, których przyjął, weszli kiedyś w konflikt z wysoko zorganizowanymi społeczeństwami na Ziemi: byli niezadowoleni z przydzielonego zatrudnienia, nieszczęśliwi z powodu tego, że lokalne władze odmawiały im zgody na przeprowadzkę z jednego miasta do drugiego, albo nie chcieli przyjąć do wiadomości, że komisja badań genetycznych odrzuciła ich wniosek o dziecko. Paru nawet podejmowało jakieś działania polityczne mające na celu zmianę rządów, ale bez skutku. I znaleźli się na pokładzie habitatu Goddard, sztucznego świata, który zapewniał mnóstwo przestrzeni do rozwoju. Odwrócili się od Ziemi, chcąc polecieć na Saturna w swoich dziwacznych poszukiwaniach osobistej wolności.

Cała sztuczka polega na tym, rozmyślał Eberly, gdy szef działu konserwacji opowiadał monotonnym głosem o jakichś trywialnych problemach, aby dać im złudzenie wolności, zarazem nie pozwalając im być wolnymi. Żeby postrzegali mnie jako kogoś, komu zawdzięczają wolność i nadzieję na przyszłość. Żeby uznali mnie za absolutnie potrzebnego im przywódcę.

Najwyższy czas uruchomić ten proces, uznał, gdy szef konserwacji wreszcie usiadł. I to natychmiast.

Musiał jednak poczekać na raport szefa ochrony. Leo Kananga był imponującej postury: wysoki, czarny jak heban Rwandyjczyk, który upierał się, by zwracać się do niego „pułkowniku”, gdyż przed zgłoszeniem się na misję na Saturna służył w rwandyjskiej policji i dosłużył się takiego stopnia. Golił głowę na łyso i ubierał się na czarno, przez co wydawał się jeszcze wyższy. Mimo robiącego wrażenie wyglądu, nie miał żadnych nowych wiadomości, żadnych poważnych problemów. Parę awantur w kafeterii, zwykle prowokowanych przez młodych mężczyzn, którym na widok kobiet testosteron uderzył do głowy. Jedna większa burda podczas meczu piłki nożnej w parku.

— Chuligańscy kibice — mruknął Kananga. — Po transmisji ważniejszych wydarzeń sportowych z Ziemi też zdarzają się bójki.

— Może powinniśmy zaprzestać ich pokazywania — zaproponowała jedna z kobiet.

Szef ochrony obrzucił ją pełnym pogardy spojrzeniem.

— Proszę spróbować. Dopiero będziemy mieli problemy na głowie.

Wielki Boże, pomyślał Eberly, będą się o to kłócić przez następne pół godziny. Jasne, cała reszta zgromadzonych przyłączyła się do dyskusji. Wilmot siedział w milczeniu, przysłuchując się i obserwując, czasem gładząc wąsy.

Który z tych głupków okaże się lojalny wobec mnie? Eberly zadawał sobie w duchu takie pytania, gdy zebrani spierali się dalej. Skupił się na Berkowitzu, otyłym szefie działu łączności. Obiecałem tę pracę Vyborgowi, pomyślał Eberly. Poza tym Berkowitz nigdy nie byłby lojalny wobec mnie; nie mógłbym ufać Żydowi, który spędził całe życie w mediach.

Burza w szklance wody na temat kibiców wreszcie ucichła. Oczywiście nie było żadnych wniosków. Eberly uważał, że takie dyskusje nigdy nie przynoszą nic dobrego, jedynie zaognienie sytuacji. Powinienem pamiętać o tych chuliganach. We właściwej chwili mogą się przydać.

Wilmot znów pogładził wąs, po czym odezwał się.

— W takim razie skończyliśmy z raportami poszczególnych działów. Czy mamy jeszcze jakieś stare sprawy, które nie zostały dotąd rozwiązane?

Nikt się nie poruszył, choć parę osób rzuciło spojrzenia w stronę drzwi prowadzących do sali konferencyjnej.

— A jakieś nowe sprawy? Jeśli nie…

— Ja mam jedną nową sprawę — wtrącił Eberly, unosząc dłoń. Wszystkie oczy zwróciły się ku niemu.

— Proszę — rzekł Wilmot, nieco zaskoczony.

— Sądzę, że powinniśmy rozpatrzyć kwestię standaryzacji naszej odzieży.

— Standaryzacji?

— Żeby wszyscy nosili mundurki?

Eberly uśmiechnął się cierpliwie.

— Nie, nie mundurki. Oczywiście, że nie. Zauważyłem jednak, że duże różnice w stylu ubierania się powodują swoiste… tarcia. Tutaj wszyscy powinniśmy być równi, a jednak niektórzy obnoszą się z kosztowną odzieżą. I biżuterią.

— To osobista decyzja — rzekła Andrea Maronella. Miała na sobie bluzkę kasztanowej barwy i ciemnozieloną spódnicę oraz — co dostrzegł Eberly — kilka bransolet, kolczyki i perłowy naszyjnik.

— Powoduje to pewne tarcia — powtórzył Eberly. — Na przykład ci kibice. Noszą kolory ulubionych drużyn, prawda?

Pułkownik Kananga skinął głową.

Spośród wszystkich zgromadzonych odezwał się słabym głosem Berkowitz.

— Tak, niektórzy pojawiają się w biurze ubrani, jakby mieli pracować na Wall Street albo przy Saville Row, a technicy wyglądają, jakby przywleczono ich tu na sznurze z równin Bułgarii albo Podobnego miejsca.

Wszyscy się roześmiali.

— Ale czy to nie jest ich prawo? — sprzeciwiła się Maronella. — Ubierać się jak chcą? O ile nie stwarza to problemów w pracy.

— To stwarza problemy w pracy — rzekł z naciskiem Eberly — jeśli powoduje zazdrość albo urazę.

— Ci chuligani noszą barwy swoich drużyn, żeby drażnić przeciwników — rzekł Kananga.

— Sądzę, że gdybyśmy zaproponowali jakieś wskazówki co do stylu ubioru — rzekł spokojnie i stanowczo Eberly — byłoby to bardzo pomocne. Żadne obowiązkowe przepisy, ale wskazówki na temat tego, co jest odpowiednie i dobrze widziane.

— Moglibyśmy zaoferować pomoc — rzekł szef usług medycznych, psycholog.