Eberly ściągnął usta ze współczuciem.
— Politycy — mruknął.
— Tak — odparł Kananga głosem przypominającym ryk lwa. — Politycy.
Morgenthau posłała mu wymuszony uśmiech.
— Pułkownik Kananga jest zainteresowany współpracą z nami, Malcolm.
— Dobrze — rzekł Eberly, nie spuszczając wzroku z ciemnej, nieodgadnionej twarzy Rwandyjczyka. — Może się nam przydać podczas tworzenia rządów, kiedy już dolecimy na Saturna.
— Wolałbym zatrzymać moje stanowisko szefa ochrony — rzekł obojętnym tonem Kananga.
— Nie widzę przeszkód — odparł Eberly, po czym dodał: — Jeśli tylko będzie pan umiał niezawodnie i bezbłędnie wykonywać moje polecenia.
Na twarzy Kanangi pojawił się cień uśmiechu.
— Potrafię wykonywać polecenia.
— Doskonale. Jeśli będzie pan lojalny wobec mnie, ja będę lojalny wobec pana. Przekona się pan, że jestem przywódcą, któremu warto zaufać. Nie zwolnię pana za wykonywanie obowiązków.
Rwandyjczyk uśmiechnął się, pokazując zęby.
— Nawet jeśli okażę się trochę… nadgorliwy przy ich wykonywaniu? Gorliwość nie jest grzechem — wtrąciła Morgenthau — jeśli służy bożemu dziełu.
— Wystarczy, że będzie pan wykonywał moje polecenia — rzekł Eberly — dobrze wypełniał swoje obowiązki, a nie będzie musiał się tym martwić, że odeślę pana do Rwandy po doleceniu na Saturna.
Kananga w milczeniu pokiwał głową.
Holly podbiegła do ich stołu i stanęła przy boku Eberly’ego. Żadne z nich nie zwróciło na nią uwagi. Nadal rozmawiali przyciszonymi dla dyskrecji głosami, zbyt cicho, by Holly była w stanie coś usłyszeć przez szum rozmów i odgłosy odbijające się echem od nagich ścian ruchliwej stołówki.
Odczekała chwilę, w zniecierpliwieniu zaplatając palce, po czym przerwała im intymną konwersację.
— Przepraszam! Malcolm, nie znoszę ci przerywać, ale… Eberly spojrzał na nią ostro z wyraźnym niezadowoleniem w przeszywającym spojrzeniu.
— Przepraszam, Malcolm, ale to ważne. Wziął głęboki oddech, po czym rzekł:
— Co jest na tyle ważne, żeby przerywać mi rozmowę?
— Doktor Cardenas chce do nas dołączyć!
— Cardenas? — spytała Morgenthau.
— Kristin Cardenas — rzekła rozradowana Holly. — Ekspert w dziedzinie nanotechnologii. Laureatka Nagrody Nobla! Chce lecieć z nami!
Eberly nie wyglądał na zachwyconego.
— Czy my potrzebujemy eksperta w dziedzinie nanotechnologii?
— To niebezpieczna dziedzina — rzekł czarny mężczyzna głosem brzmiącym jak zdumiewająco wysoki tenor. Miał ogoloną na łyso głowę i krótką brodę wzdłuż linii szczęki.
— Na ziemi jest zakazana — zgodziła się Morgenthau i dodała ciszej: — Bezbożna.
Holly była niemile zaskoczona ich zacofaniem.
— Nanotechnologia może się nam bardzo przydać. Moglibyśmy używać nanomaszyn do wykonywania większości prac konserwacyjnych w habitacie. A jeśli chodzi o medycynę, nanomaszyny mogłyby…
Eberly uciszył ją uniesieniem palca.
— Nanomaszyny są zakazane na Ziemi, gdyż mogą wymknąć się spod kontroli i zacząć pożerać wszystko, co stanie im na drodze.
— Obrócić wszystko w szary proszek — mruknęła Morgenthau.
— Tylko wtedy, gdy ktoś je tak zaprogramuje — zaoponowała Holly. — Na Ziemi boją się terrorystów i wariatów, którym nanomaszyny wpadłyby w ręce.
Morgenthau spojrzała w jej stronę, ale nie odezwała się.
— Czy nie powinniśmy też się o to martwić? — spytał łagodnym tonem Eberly.
— Przecież starannie sprawdziliśmy wszystkich, których przyjęliśmy — odparła Holly. — Nie mamy tu żadnych szaleńców ani fanatyków.
— Tego nie można być pewnym — Morgenthau nie była przekonana.
Czarny mężczyzna spojrzał na Eberly’ego.
— Właściwie wykorzystane nanomaszyny bardzo by się nam przydały.
Eberly przez dłuższą chwilę przyglądał się mu.
— Tak pan sądzi?
— Tak.
— Ciekawe, czy doktor Cardenas zgodziłaby się na współpracę na naszych warunkach? — mruknął Eberly.
— Możemy zapytać i dowiedzieć się — podsunęła Holly. — Jest teraz na Ceres. Możemy ją zabrać, kiedy będziemy przelatywać przez Pas. Sprawdziłam plan; będziemy przelatywać koło Ceres w odległości dnia lotu. Mogłaby dołączyć do nas lecąc szybkim statkiem, bez problemu. Moja siostra może to załatwić.
Eberly pogładził się po brodzie.
— Co prawda mamy już pełną obsadę, ale dla kogoś kalibru doktor Cardenas powinniśmy zrobić miejsce.
— Jeśli Wilmot się zgodzi — rzekła Morgenthau.
— Wilmot — prychnął Eberly. — To ja odpowiadam za decyzje związane z personelem.
— Ale coś takiego…
— Ja się tym zajmę — upierał się. Zwrócił się do Holly: — Poinformuj doktor Cardenas, że chciałbym to z nią osobiście omówić.
— Bosko! — rzuciła Holly.
Już miała się odwrócić i pobiec z powrotem do biura działu zasobów ludzkich, kiedy Eberly złapał ją za nadgarstek.
— Nie poznałaś jeszcze pułkownika Kanangi, prawda?
Czarny mężczyzna wstał, co wyglądało, jakby ktoś błyskawicznie wzniósł wysokie rusztowanie. Miał prawie dwa metry wzrostu i przewyższał Holly o głowę.
— Nasz dyrektor działu ochrony, pułkownik Leo Kananga z Rwandy — przedstawił ich Eberly. — Holly Lane z Selene.
Kananga wyciągnął rękę. Holly odwzajemniła uścisk dłoni. Miał długie, zimne i suche palce. Jego uścisk był mocny, prawie bolesny.
Kananga uśmiechnął się, ale w jego uśmiechu nie było ciepła. Wręcz przeciwnie. Holly poczuła lodowaty dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Miała wrażenie, że patrzy na czaszkę, symbol śmierci.
145 DNI PO STARCIE
Wspinając się po schodach na dach budynku administracji Holly zastanawiała się, po co Eberly wezwał ją na dach. Przeszła przez metalowe drzwi i rozejrzała się. Pusto. Podeszła do miejsca, w którym dwa kroki dzieliły ją od skraju dachu i obróciła się. Nikogo.
Pomyślała, że zawsze jest tak punktualny. Dlaczego więc go tu nie ma?
Zauważyła, że do umówionej godziny została jeszcze minuta i odprężyła się. Przyjdzie, pomyślała, dokładnie na czas.
Rozglądając się ze szczytu trzypiętrowego budynku Holly dostrzegła inne budynki w wiosce, niskie, błyszczące biało w świetle słońca. Długa szczelina okna słonecznego w górze była tak jasna, że można było patrzeć na nią tylko przez ułamek sekundy, a i wtedy obraz zostawał wypalony pod powiekami na dłuższą chwilę.
Wszystko idzie znakomicie, pomyślała Holly. Habitat funkcjonuje gładko, wszyscy wykonują swoją pracę tak jak powinni. Kilka dni temu były jakieś problemy z lustrami słonecznymi, ale ekipa naprawcza wyszła w skafandrach na zewnątrz i usunęła usterkę. Teraz wszystkie znów obracały się jak trzeba, rzucając światło słoneczne do środka przez długie okna, zgodnie z rytmem obracania się habitatu.
Potrzeba nam słońca, rozmyślała Holly. Nieważne, dokąd lecimy, nieważne, jak daleko od Ziemi jesteśmy, ale my, istoty ludzkie, potrzebujemy słońca. To coś więcej niż prosta biologia, coś więcej niż potrzeba zapewnienia życia roślinom na dole łańcucha pokarmowego. Dzięki słońcu jesteśmy szczęśliwi i nie popadamy w depresję. Na Ziemi musi być okropnie, skoro występują tam chmury i burze i nie oglądają Słońca całymi dniami. Nic dziwnego, że są trochę stuknięci.
Spojrzała na zegarek. Przyjdzie, powiedziała sobie w duchu. Zawsze przychodzi na czas. Tylko dlaczego chciał się ze mną zobaczyć akurat tutaj? Dlaczego mamy być sami? Poczuła falę niepokoju. Tylko on i ja. Może on czuje do mnie do samo, co ja do niego. Może choć trochę…