— Cześć — zawołała Holly do mężczyzny.
Położył swój ciężar na ziemi i spojrzał na nie, mrużąc oczy w popołudniowym słońcu. Holly zauważyła, że nie był już młody. Ba, wyglądał wręcz staro. Szczupłe ciało pochylone do ziemi, chude ramiona, cienkie siwe włosy unoszące się wokół głowy jak aureola, postrzępiona siwa broda. Nigdy dotąd nie widziała nikogo naprawdę starego. Miał na sobie ponaciąganą koszulę, która kiedyś była biała, z rękawami podwiniętymi do łokci, oraz bezkształtne, workowate błękitne dżinsy.
— Ola! — zawołał do nich. Dwie kobiety podeszły bliżej.
— Słyszałyśmy, jak śpiewasz — rzekła Holly.
— To było bardzo ładne — dodała Cardenas.
— Dziękuję — odparł mężczyzna. — Jestem Diego Alejandro Ignacio Romero. Przyjaciele mówią na mnie Don Diego, ale to z powodu wieku. Nie jestem szlachcicem.
Kobiety przedstawiły się, po czym Holly spytała:
— Pewnie pracujesz w dziale konserwacji?
Don Diego uśmiechnął się, prezentując piękne zęby.
— Pracuję w dziale łączności. Na Ziemi uczyłem historii. Czy raczej próbowałem.
— A co tutaj robisz?
— Kościół nie był zachwycony moimi badaniami nad kontrreformacją i inkwizycją.
— Miałam na myśli to, co robisz przy tym kanale.
— Ach to? To takie hobby. Próbuję stworzyć małą puszczę. Wskazał gestem kanał i Holly dostrzegła, że były tam krzaki i małe drzewa, posadzone chaotycznie wzdłuż stromych, wyłożonych ziemią brzegów kanału. Ktoś ułożył tam kilka sporych głazów.
— Puszczę?
— Tak — odparł Don Diego. — Ten cały habitat jest zbyt schludny i uładzony. Ludziom potrzeba czegoś bardziej naturalnego niż rzędy drzew posadzonych dokładnie co dwa i pół metra.
Cardenas zaśmiała się.
— Ścieżka przyrodnicza.
— Si. Ścieżka przyrodnicza. Ale zbudowana ręką człowieka, bo natura jest w tym miejscu nieznana.
— Dlaczego zgłosiłeś się na tę misję? — spytała Cardenas. Don Diego wyjął z kieszeni koszuli kraciastą chustkę i przetarł czoło.
— Żeby pomóc w budowaniu nowego świata. I może uczyć wszystkich, którzy wykazują zainteresowanie historią. Pozwolono mi.
— Lubisz uczyć?
— Byłem profesorem historii Ameryki Łacińskiej na Uniwersytecie w Meksyku, zanim zmuszono mnie do przejścia na emeryturę.
— Ile masz lat? — spytała Holly bez zastanowienia. Przyglądał jej się przez chwilę, po czym uśmiechnął się.
— Nie widujesz wielu ludzi w moim wieku, prawda? Holly potrząsnęła głową.
— Dziewięćdziesiąt siedem lat. Za cztery miesiące skończę dziewięćdziesiąt osiem.
— Mógłbyś poddać się terapiom odmładzającym — wtrąciła Cardenas.
— Nie — odparł uprzejmie. — To nie dla mnie. Chcę się godnie zestarzeć i nie chcę odkładać śmierci w nieskończoność.
— Chcesz umrzeć? — zdziwiła się Holly.
— Niekoniecznie. Chcę być zdrowy. Brałem zastrzyki, żeby mi wyrosły trzecie zęby. I zastrzyki odbudowujące chrząstkę w stawach.
— Po prostu poddajesz się zabiegom odmładzającym, ale tylko wybranym, a nie całej serii naraz — rzekła Cardenas z uśmiechem.
Zastanowił się przez chwilę.
— Pewnie tak. Nie po raz pierwszy zrobiłem z siebie głupca.
— Czy dział konserwacji wie, co tu robisz? — spytała Holly.
Na twarzy Don Diego po raz pierwszy pojawił się lęk.
— Hm… jeszcze nie — odparł wolno. Zanim Holly zdołała coś powiedzieć, dodał: — Nie zakłócam biegu wody w kanale. Ja tylko chcę coś zrobić, żeby było tu ładniej, bardziej naturalnie i radośnie.
Cardenas spojrzała na plątaninę krzaków i skał, po czym przeniosła spojrzenie z umocnień kanału na równe rzędy drzew owocowych, i wreszcie spojrzała w zaczerwienione oczy starego człowieka.
— Racja — rzekła. — Stworzyłeś tu coś ładnego.
— Nie powiadomicie działu konserwacji? — spytał Don Diego.
Cardenas rzuciła Holly spojrzenie.
— Sam im powiem, to oczywiste — dodał — jak już skończę ten odcinek kanału.
Holly uśmiechnęła się do niego.
— Nie, nikomu nie powiemy. Cardenas potwierdziła skinieniem głowy.
— Możemy czasem przyjść i pomóc?
— Pewnie! Uwielbiam towarzystwo pięknych kobiet.
Niecałe trzy kilometry od nich Malcolm Eberly i profesor Wilmot podążali za odzianym w laboratoryjny strój kierownikiem technicznym przez jedną z małych, wysoce zautomatyzowanych fabryk, które wytwarzały różne produkty dla habitatu. Ta produkowała farmaceutyki i leki potrzebne populacji habitatu do zachowania zdrowia i oparte na mięsie proteiny, których wymagała zrównoważona dieta. Dwaj mężczyźni przyjrzeli się rzędom maszyn, które wytwarzały leki i genomodyfikowane pożywienie: sięgające im do ramion kadzie ze stali nierdzewnej połyskiwały w świetle sufitowych lamp. W fabryce było bardzo cicho; jedynym dźwiękiem, poza ich głosami, był cichy szum zasilania elektrycznego.
— …nie możemy dopuścić, żeby rozprzestrzeniały się tu choroby zakaźne — mówił kierownik fabryki, prowadząc dwóch mężczyzn wzdłuż rzędu maszyn. — W tak zamkniętym środowisku nawet katar może być groźny.
Eberly zwrócił się do idącego obok Wilmota.
— To jeden z powodów, dla których zaakceptowałem propozycję doktor Cardenas, która chciała do nas dołączyć. Z jej znajomością nanotechnologii…
— Powinien pan był najpierw skonsultować to ze mną — odparł Wilmot ostrym tonem. Zatrzymał się na środku przejścia i obrzucił Eberly’ego niechętnym spojrzeniem.
Eberly także się zatrzymał i spojrzał na kierownika fabryki, który dreptał powoli wzdłuż rzędu pomrukujących kadzi i udawał, że nie słyszy.
— Ależ, panie profesorze — rzekł pojednawczym tonem Eberly. — Wysłałem panu notatkę. A skoro nie odpowiedział pan, uznałem, że zgadza się na zaproszenie doktor Cardenas na pokład.
— Powinien pan był omówić to ze mną osobiście — odparł Wilmot. — Sądziłem, że tak pan zrobi.
— To pan powierzył mi zarządzanie zasobami ludzkimi. Założyłem, że przyjęcie doktor Cardenas pana uszczęśliwi.
— Robi pan zbyt daleko posunięte założenia.
Kierownik fabryki, technik o obojętnej minie, odziany w długi niebieski laboratoryjny fartuch, odchrząknął i rzekł:
— Hm, reszta maszyn wygląda mniej więcej tak samo jak te tutaj. Możemy je zaprogramować, żeby wyprodukowały dowolne medykamenty ze składników pochodzących z laboratoriów chemicznych.
— Dziękuję — rzekł Wilmot, odprawiając mężczyznę machnięciem potężnej dłoni.
Kierownik pośpiesznie oddalił się zostawiając Eberly’ego sam na sam z profesorem. O ile Eberly wiedział, kierownik stanowił całą ludzką obsługę fabryki.
Przeniósł wzrok na Wilmota. Profesor był o wiele wyższy od niego i potężnie zbudowany. Miał zdecydowanie niezadowoloną minę.
— Nie jest pan zadowolony z tego, że pozwoliłem doktor Cardenas do nas dołączyć? — spytał Eberly iście pogrzebowym tonem.
Wilmot otworzył usta, zamknął je, po czym dotknął na sekundę wąsów, zanim odpowiedział.
— Nie jestem pewien, czy zatwierdziłbym jej wniosek.
— Ale ona już tu jest — oznajmił Eberly. — Przyleciała z Ceres wczoraj rano.
— Wiem. Przekroczył pan swoje uprawnienia zapraszając ją, doktorze Eberly.