— Ale ja jej nie zapraszałem! Sama się do nas zgłosiła.
— Jeśli nawet, powinien pan był omówić to ze mną. Bezzwłocznie. To ja tu rządzę i ja muszę tłumaczyć się z każdej decyzji przed radą konsorcjum na Ziemi.
— Wiem, ale…
— Wie pan, ale złamał pan zasady procedury — wysyczał Wilmot. — Nadużył pan uprawnień.
— Sądziłem, że będzie pan zadowolony — jęknął Eberly.
— W habitacie przestrzeganie ustalonych procedur jest konieczne — odparł Wilmot głosem równie cichym jak u Eberly’ego, ale znacznie mocniejszym. — Nie możemy dopuścić do żadnej anarchii! Ten zbiór zasad został opracowany przez najlepsze mózgi, jakie potrafiło zdobyć konsorcjum. Będziemy ich przestrzegali, dopóki nie dolecimy na Saturna, a tam ludzie wybiorą taką formę rządów, jaka będzie im odpowiadać. Czy to jasne?
— Tak jest, proszę pana. Absolutnie jasne.
Wilmot wziął głęboki oddech, po czym przemówił nieco łagodniejszym tonem.
— Kiedy już dolecimy na orbitę Saturna, ludzie będą mogli stworzyć konstytucję, wybierać przedstawicieli i tak dalej. Utworzą własną formę rządów. Dopóki jednak jesteśmy w podróży, obowiązują przepisy stworzone przez konsorcjum. I nikt nie będzie ich obchodził. Nikt!
— Myślałem, że ucieszy się pan z zatrudnienia doktor Cardenas. Wilmot znów zaczął się bawić wąsem.
— Nanotechnologia — mruknął. — To poważna sprawa. Eberly zrozumiał, że profesor wcale nie jest rozzłoszczony. Jest zmartwiony, może nawet przestraszony. Ciężar spadł Eberly’emu z serca; z trudem opanował uśmiech.
— Ach, tak — rzekł cicho. — Nanotechnologia. W tak zamkniętym środowisku jak nasze… — zawiesił głos, nie kończąc zdania.
Wilmot podjął marsz w stronę cicho pracujących maszyn.
— Zdaję sobie sprawę z tego, że nanomaszyny mogą nam się bardzo przydać. I wiem, że doktor Cardenas jest głównym ekspertem w tej dziedzinie. Ale…
Eberly zastanowił się szybko i rzekł:
— Jeśli nie chce jej pan tutaj, odeślę ją na Ceres.
Wilmot przeraził się.
— Wyrzucić ją? Nie możemy tego zrobić! Już ją przyjęliśmy. A raczej pan to zrobił, ale w imieniu naszej społeczności i nie możemy łamać danego słowa.
— Cóż, pewnie tak — zgodził się pokornie Eberly.
Wilmot szedł dalej, najwyraźniej z zamiarem dojścia do samego końca rzędów maszyn, choć wszystkie wyglądały tak samo i nie było już nikogo, kto mógłby cokolwiek wyjaśnić.
Próbując dotrzymać kroku profesorowi, Eberly mówił dalej:
— Chyba powinniśmy zakazać jej angażowania się w jakiekolwiek prace nanotechnologiczne. Na Ceres pracowała jako lekarz.
Profesor obrzucił Eberly’ego niechętnym spojrzeniem.
— Nie możemy tego zrobić! To laureatka Nagrody Nobla, do cholery. Nie możemy jej zagonić do wydawania pigułek!
— Ale z nanotechnologią wiążą się pewne zagrożenia…
— I plusy. Musimy bardzo wnikliwie nadzorować jej prace. Chcę, żeby wokół jej laboratorium zainstalowano absolutnie niezawodne zabezpieczenia. Niezawodne! Jakby tam miał pracować jakiś idiota!
— Tak, oczywiście — odparł Eberly, myśląc: a jedynym idiotą wśród obecnych jesteś ty, profesorze. To ty boisz się nanotechnologii, ale wpuściłeś ją do habitatu, bo jesteś aż tak niewiarygodnie uprzejmy, że nie pozwoliłbyś odesłać Cardenas na Ceres.
Musiał włożyć sporo wysiłku, by nie roześmiać się profesorowi w twarz.
Tymczasem zmienił temat.
— Profesorze, miał pan przyjrzeć się konkursowi na nazwy różnych części habitatu?
— Temu durnemu konkursowi? — prychnął Wilmot.
— Tak, całej serii konkursów. Psychologowie uważają, że będzie do miało zbawienny wpływ na zdrowie psychiczne mieszkańców…
— Psychologowie naprawdę popierają ten pomysł?
Eberly uświadomił sobie, że Wilmot w najlepszym razie tylko przejrzał propozycję, mówił więc dalej:
— Politolodzy, z którymi konsultowaliśmy się jeszcze na Ziemi, uważają, że takie konkursy pomagają umocnić solidarność grupową.
— Hm — mruknął Wilmot — zapewne.
— Propozycja czeka tylko na pana zgodę — naciskał delikatnie Eberly. — Wtedy będzie pan mógł ją ogłosić mieszkańcom.
— Nie, nie — odparł profesor. — Niech pan to ogłosi. To w końcu pana pomysł. Moim zdaniem, to kompletna głupota, ale jeśli konsultanci to popierają, nie będę się sprzeciwiał.
Eberly z trudem ukrył zachwyt. Miał ochotę podskoczyć i wydać z siebie okrzyk radości. Tymczasem kroczył dostojnie obok profesora Wilmota i rozmyślał: zrugał mnie za Cardenas, to chciał mi to jakoś wynagrodzić przy rozmowie o konkursie. Ależ on jest cudownie przewidywalny.
— Nie chodziłam tyle od lat — rzekła Kris Cardenas, lekko sapiąc. — Trochę kręci mi się w głowie.
Holly uśmiechnęła się.
— To z powodu grawitacji. Wspięliśmy się bliżej linii środkowej, a tam grawitacja słabnie.
Zostawiły Don Diego przy kanale nawadniającym i szły przez pola orne, po czym wspięły się na trawiaste wzgórza przy krańcu habitatu. Cardenas usiadła na trawie opierając się plecami o młody wiąz. Jeden z ekologów habitatu przeprowadził osobistą krucjatę próbując ratować zagrożone wymarciem na Ziemi wiązy.
Cardenas wypuściła powietrze z płuc.
— O rany! Jak dobrze, że na Ceres spędzałam tyle czasu w wirówce! Miniaturowa grawitacja może być zwodnicza.
— Masz niezłą kondycję — zauważyła Holly, siadając przy niej.
— Ty też.
Przed nimi rozciągał się habitat, zielony świat przewrócony na lewą stronę, jak olbrzymi tunel, który obsadzono zielenią i porozrzucano tu i ówdzie małe wioski.
— Co sądzisz o tym stukniętym staruszku? — spytała Holly.
Cardenas rozejrzała się po doskonałej zieloności habitatu: wszystko na miejscu, wszystko takie schludne i czyste, aż nieludzkie. Przypominało jej wystawy sklepów z dzieciństwa.
— Sądzę, że kilku takich wariatów pewnie by się nam przydało — odparła.
— Może i tak — zgodziła się z nią częściowo Holly.
Siedziały przez chwilę w milczeniu, pogrążone w myślach.
— Czytałam twój życiorys — rzekła w końcu Holly. — Myślałam, że będziesz wyglądać o wiele starzej.
Cardenas nie wzdrygnęła się, ale obdarzyła Holly długim spojrzeniem.
— Skoro czytałaś mój życiorys, to wiesz, dlaczego wyglądam młodziej niż powinnam. I właśnie dlatego mieszkałam na Ceres.
Ignorując napięcie w głosie Kris, Holly spytała:
— A jak sądzisz, ile ja mam lat?
Po dziesięciu minutach były najlepszymi przyjaciółkami: dwie kobiety, których ciała były o wiele młodsze, niż mogłoby to wynikać z metryki.
SZPITAL
Mężczyzna leżał na noszach, ciężko oddychając; przymknął opuchnięte oczy.
Młody lekarz wyglądał na zakłopotanego.
— Co mu jest?
— Nie mam pojęcia! — odparła kobieta, która go przywiozła. Była bliska histerii. — Spacerowaliśmy po parku i nagle się prze wrócił.
Pochylając się nad pacjentem, lekarz spytał:
— Czy pan wie, co się panu stało?
Mężczyzna próbował przemówić, zakaszlał z wysiłkiem, po czym potrząsnął przecząco głową.
Przyglądając się sprzętowi diagnostycznemu oddziału dyżurnego lekarz doszedł do wniosku, że to nie jest ani atak serca, ani udar. Poczuł napływ paniki: nawet komputer diagnostyczny nie był w stanie poinformować go, co się stało! Pielęgniarz stojący po drugiej stronie noszy był tak zdumiony i wystraszony, na jakiego wyglądał.