— Odmieńców i malkontentów — mruknęła Pancho. — Osobników społecznie nieprzystosowanych.
— W tym habitacie zamieszkają najlepsi i najinteligentniejsi ludzie na Ziemi — odparła Susan.
— To tylko twoje wyobrażenie.
— Wiem. I będę jedną z nich.
— Rany boskie, Suz, Saturn jest dziesięć razy dalej od Słońca niż Księżyc.
— I co z tego? — odparła Susan, nadal z tym denerwującym uśmiechem. — Ty poleciałaś do Pasa jako pierwsza, prawda?
— Tak, ale…
— Poleciałaś też na stację na orbicie Jowisza?
Pancho skinęła tylko głową.
— Więc ja polecę na Saturna. Nie będę sama. Będzie nas dziesięć tysięcy. Naprawdę! Malcolm potrafi odsiać krzykaczy i znaleźć dobrych pracowników. Pomogę mu przy rozmowach.
— Postaraj się, żeby mu nie pomagać przy niczym innym — mruknęła Pancho.
Uśmiech Susan stał się demoniczny.
— Jak dotąd zawsze zachowywał się jak dżentelmen.
— Oby mi się tyłek na harleyu przysmażył — mruknęła Pancho. Do licha, pomyślała, od prawie trzydziestu lat pnę się po szczeblach kariery w korporacji, a już po dziesięciu minutach z Susie mówię z akcentem z zachodniego Teksasu.
— To jest coś wspaniałego, Panch — rzekła Susan, zupełnie szczerze. — To prawdziwa misja. Lecimy na pięcioletnią wyprawę, żeby badać system Saturna. Naukowcy, inżynierowie, farmerzy, cała samowystarczalna społeczność!
Pancho dostrzegła, że jej siostra jest naprawdę podekscytowana, jak dzieciak w drodze do wesołego miasteczka. Do licha, pomyślała. Susie ma ciało dorosłej kobiety, ale umysł nastolatki. Jeśli jej nie ochronię, czeka ją tam tylko smutek.
— Zgódź się, Pancho — rzekła cicho Susan patrząc na siostrę spod opuszczonych rzęs. — Powiedz, że nie jesteś na mnie zła.
— Nie jestem zła — odparła szczerze Pancho. — Martwię się. Będziesz tam sama.
— Z dziesięcioma tysiącami innych!
— Bez starszej siostry.
Susan nie odzywała się przez sekundę, po czym wyciągnęła rękę nad stolikiem i sięgnęła po dłoń Pancho.
— Panch, nie rozumiesz? Właśnie dlatego to robię! Muszę zrobić coś sama! Nie mogę żyć jak dziecko, za które zawsze ktoś wszystko robi! Muszę być wolna!
Opadając na miękką, uginającą się sofę, Pancho mruknęła:
— Tak, pewnie tak. Chyba zawsze zdawałam sobie z tego sprawę. Tylko… tylko martwię się o ciebie, Susie.
— Nic mi nie będzie, Panch. Zobaczysz.
— Mam nadzieję.
Susan zerwała się z ulgą na równe nogi i ruszyła do drzwi.
— Zobaczysz! — powtórzyła. — Będzie super. Kosmicznie!
Pancho westchnęła i wstała.
— Och, a tak poza tym — rzekła Susan, oglądając się w otwartych drzwiach gabinetu — zmieniam imię. Nie chcę już nosić imienia Susan. Odtąd będę Holly.
I przeszła przez drzwi, zanim Pancho była w stanie wymówić choć słowo protestu.
— Holly — mruknęła Pancho do zamkniętych drzwi. Skąd ona to wzięła, na litość boską? Dlaczego chce zmienić imię? Potrząsając głową, Pancho poleciła telefonowi, by połączył ją z szefem ochrony. Kiedy w powietrzu nad jej biurkiem zmaterializowała się przystojna, nieco kwadratowa twarz mężczyzny, odezwała się:
— Wendell, potrzebny mi ktoś, kto poleci do tego pieprzonego habitatu na orbicie Saturna i będzie miał oko na moją siostrę. Ale tak, żeby o niczym nie wiedziała.
— Już się robi — odparł szef ochrony. Odwrócił wzrok na chwilę, po czym rzekł: — Hm, a jeśli chodzi o dzisiejszy wieczór…
— Dzisiejszy wieczór jest bez znaczenia — warknęła Pancho. — Proszę kogoś znaleźć, żeby tam poleciał. Kogoś dobrego. I to już.
— Tak jest — odparł szef ochrony Pancho.
ORBITA OKOŁOKSIĘŻYCOWA — HABITAT GODDARD
Malcolm Eberly próbował ukryć panikę, która nadal ogarniała go jak miotane sztormem morze. Wraz z piętnastoma innymi szefami działów stał nieruchomo przy głównym wejściu do habitatu.
Lot z Ziemi był dla niego horrorem. Kliper błyskawicznie wszedł na orbitę okołoziemską i grawitacja spadła do zera. Eberly walczył na śmierć i życie ze strachem przed utratą masy. Przypięty do miękkiego fotela, walczył ze wszystkich sił z potworną chęcią, by zwymiotować. Nie poddam się, powtarzał sobie przez zaciśnięte zęby. Blady i zlany zimnym potem, postanowił w duchu, że nie zrobi z siebie głupca w obecności pozostałych.
Kiedy kliper połączył się z rakietą transferową, zaczął się kolejny koszmar: opuszczenie miejsca. Eberly starał się nie ruszać głową, zaciskał pięści i przymykał oczy. Słuchając wypowiadanych radosnym tonem poleceń stewardes, szedł, nie spuszczając oczu z szarego kombinezonu kobiety idącej przed nim i brnął wzdłuż przejścia, czepiając się kolejnych foteli, aż prześliznął się przez śluzę rakiety transferowej, nadal w nieważkości, zmagając się z podchodzącymi do gardła wnętrznościami.
Chyba nikt nie pochorował się tak jak on. Cała reszta — piętnastka mężczyzn i kobiet — wszyscy szefowie działów jak on sam — plotkowali i chichotali, bawili się, próbując odpinać się od wyściełanych rzepami powierzchni przedziału dla pasażerów i unosili się w powietrzu. Eberly’emu robiło się mdło na sam widok.
Udało mu się jakoś powstrzymać kłąb śliny w gardle. Nie poddam się, powtarzał sobie. To ja tu rządzę. Człowiek osiągnie wszystko, co sobie postanowi, jeśli tylko wykaże siłę i wolę.
Przypięty do fotela w rakiecie transferowej patrzył obojętnie przez siebie. Statek uruchomił silniki i ruszył na orbitę księżycową. Szarpnięcie było lekkie, ale przynajmniej dawało jakieś złudzenie masy. Ale tylko przez parę sekund. Silniki rakiety zgasły i znów poczuł się, jakby spadał w nieskończoną przepaść. Cała reszta nie przestawała gadać, parę osób przechwalało się, ile razy byli już w kosmosie.
Oczywiście, zrozumiał Eberly. Wszyscy już to robili. Doznali już kiedyś tego paskudnego uczucia i teraz nie sprawiało im takich problemów. Wszyscy są z bogatych rodzin, rozpuszczone, zepsute dzieciaki, które nigdy w życiu nie musiały się o nic martwić. A ja jestem tym jedynym, który nigdy przedtem nie był poza Ziemią, który musiał o wszystko walczyć kłami i pazurami, jedynym, który zaznał głodu, choroby i strachu.
Muszę sobie jakoś poradzić. Muszę! Inaczej odeślą mnie z powrotem. Zdechnę w cuchnącej celi.
Eberly przetrwał godziny w nieważkości wyłącznie dzięki ćwiczeniom mentalnym. Kiedy siedząca obok niego kobieta próbowała go zabawiać rozmową, odpowiadał zdawkowo na jej bezsensowne komentarze, rozpaczliwie próbując nie dopuścić do tego, żeby zauważyła, jak cierpi. Uśmiechał się z przymusem, mając nadzieję, że nie zauważy zimnego potu perlącego się nad jego wargą. Czuł, jak jego tania, cienka koszulka nasiąka potem. Po chwili udało mu się przerwać jej monolog i skierować jej uwagę na ekran wbudowany w tylną część foteli.
Eberly także skupił się na obrazach. Ekran przedstawiał habitat, nieregularny cylinder zawieszony w pustce kosmosu jak kawałek rury kanalizacyjnej pozostawiony przez robotników budowlanych. Habitat rósł na ekranach w miarę zbliżania się. Eberly dostrzegł, że powoli się obraca. Wiedział, że to siła obrotowa wytwarza ciążenie w środku cylindra. Przez głowę przelatywały mu liczby: habitat miał dwadzieścia kilometrów długości, cztery kilometry średnicy. Obracał się raz na czterdzieści pięć sekund, dzięki czemu siła odśrodkowa stwarzała złudzenie normalnej ziemskiej grawitacji.