Zaczęło się, pomyślał. Eksperyment zaczyna się robić ciekawy. Na początku bałem się, że wszyscy będą anarchistami i wichrzycielami, ale jak dotąd zachowywali się dość przyzwoicie, ani śladu buntu czy psoty. Może wszyscy przyzwyczajają się do życia w nowym świecie, adaptują do życia w habitacie. Większość z nich chyba nigdy nie żyła w tak dobrych warunkach. A ten cały Eberly chce ich trochę podbuntować. Bardzo dobrze.
Fascynujące. Eberly wprowadza te idiotyczne zasady dotyczące ubioru i nikt nie protestuje. Albo ignorują, zdobią ubrania apaszkami i wstążkami. To oczywiste, że ci ludzie nie pozwolą wodzić się za nos.
Ale najwyraźniej Eberly chce nimi rządzić. Ciekawe, co go tak wkurzyło? Pewnie reprymenda, jaką dostał w związku z tą całą Cardenas. Fascynujące. Problem w tym, co zrobi ogół populacji. On ma tylko garstkę ludzi, którzy go słuchają, ale jutro z początkiem dnia pracy cały habitat będzie znał jego mowę. Jak zareagują?
Najważniejszy problem to jednak jak ja powinienem zareagować. Pokrzyżować mu szyki? Współpracować z nim?
Wilmot potrząsnął głową. Ani jedno, ani drugie, zdecydował. Nie wolno mi wprowadzać do eksperymentu własnych uprzedzeń. Trzymanie się z daleka nie będzie jednak łatwe. Nie mogę po prostu zniknąć, mam tu jakąś rolę do odegrania. Ale nie wolno mi ingerować w ich zachowanie.
Rzecz jasna, pomyślał, nikt z nich nie wie, jaki jest prawdziwy cel tej misji. Nikt nawet nie podejrzewa, że on istnieje. I tak musi zostać. Gdyby ktoś zaczął cokolwiek podejrzewać, bardzo zaburzyłoby to przebieg eksperymentu. Będę musiał zachować dużą ostrożność, przesyłając raport do Atlanty. Posiadanie jakiejś wtyczki w dziale łączności nie wystarczy, żeby się dowiedzieć, co tam się naprawdę dzieje.
Wstał z fotela, zaskoczony sztywnością swojego ciała, i ruszył do sypialni. Rozegram to zgodnie z planem, postanowił. Ustalonych protokołów należy zawsze przestrzegać. To powinno zapewnić wystarczający opór, by zmusić Eberly’ego do dokonania następnego kroku. Ciekawe, jak postąpi.
Eberly w końcu pozbył się swoich wielbicieli i ruszył do własnej kwatery w towarzystwie Morgenthau, Vyborga i Kanangi.
Znalazłszy się w swoim urządzonym po spartańsku apartamencie, oznajmił podekscytowany:
— Pokochali mnie! Widzieliście, jak zareagowali? Jedli mi z ręki!
— To było wspaniałe — przytaknął szybko Vyborg. Morgenthau wykazywała mniejszy entuzjazm.
— Dobry początek, ale to dopiero początek.
— Co masz na myśli? — spytał, a na jego twarzy odmalowało się rozczarowanie.
Morgenthau przysiadła ciężko na jedynej sofie w pomieszczeniu.
— Nie był to jakiś wielki tłum. Mniej niż trzysta osób. Vyborg natychmiast się z nią zgodził.
— Mniej niż trzy procent ogółu populacji.
— Ale byli po mojej stronie — rzekł Eberly. — Czułem to. Podnosząc wzrok Morgenthau oznajmiła:
— Trzy procent to wcale nie tak źle.
— A pozostałe dziewięćdziesiąt siedem procent? — spytał Kananga.
Wzruszyła ramionami.
— To tak, jak Malcolm powiedział w swojej mowie. Są za leniwi albo za obojętni, żeby ich to obchodziło. Jeśli zdołamy przyciągnąć i utrzymać aktywną mniejszość, będziemy mogli wodzić większość za zbiorowy nos.
— A co zrobi Wilmot? — spytał Vyborg.
— Wkrótce się dowiemy — odparł Eberly.
Na pulchnej twarzy Morgenthau pojawił się chytry wyraz.
— A jeśli po prostu nas zignoruje?
— Niemożliwe — warknął Vyborg. — Przecież w ten sposób kwestionujemy jego autorytet.
— Ale jeśli czuje się tak pewnie, że po prostu nas zignoruje? — upierała się Morgenthau.
— To zwiększymy stawkę do takiego poziomu, że nie będzie mógł mnie zignorować — oświadczył Eberly i uderzył pięścią w otwartą dłoń.
Kananga milczał, ale na jego ustach pojawił się cień uśmiechu.
Holly, Cardenas i Manuel Gaeta byli ostatnimi klientami bistra. Kelnerka już udała się do domu, pozostawiając na straży prymitywne roboty, które sterczały obojętnie przy drzwiach kuchni, czekając, aż goście pójdą, a one będą mogły uprzątnąć ostatni stół i zetrzeć podłogę wokół niego.
— …podstawowym problemem jest skażenie? — zapytała kaskadera Cardenas.
Gaeta spojrzał na tacę, którą postawiła przed nimi kelnerka: zostały już tylko okruszki. Kawę wypili już dawno.
— Tak, skażenie — odparł Gaeta tłumiąc ziewanie. — Wilmot i jego banda jajogłowych boi się, że zrobię jakąś krzywdę tym stworzonkom na powierzchni.
— To poważny problem — rzekła Holly.
— Taa, jasne.
— Chyba wiem, co z tym zrobić — wtrąciła Cardenas. — Jestem tego raczej pewna.
Gaeta otworzył szeroko oczy.
— Jak?
— Mogłabym zaprogramować nanomaszyny, żeby niszczyły wszystkie pozostałości organiczne na zewnętrznej powierzchni skafandra. Wyczyszczą go z materii organicznej rozkładając ją na wodę i dwutlenek węgla. Mucha nie siada.
— I to dosłownie! — podchwyciła żart Holly.
Gaeta nie odwzajemnił uśmiechu.
— Te nanomaszyny… mówisz o pożeraczach?
— Tak, niektórzy ludzie tak o nich mówią — odparła sztywno Cardenas.
— One mogą zabić człowieka, tak?
Holly patrzyła to na śniadą, nieufną twarz Gaety, to na Cardenas, która nagle zacisnęła usta.
Cardenas przez długą chwilę nie odpowiadała. W końcu odezwała się:
— Tak, pożeracze można zaprogramować, by niszczyły białka. Albo dowolne związki organiczne oparte na łańcuchach węgla.
— Więc to dość ryzykowne, prawda? — spytał.
Holly zauważyła, że Cardenas z trudem panuje nad sobą i stara się mówić spokojnie.
— Kiedy już będziesz w skafandrze, będzie można rozpylić nanoboty na jego zewnętrznej powierzchni. Możemy obliczyć, ile czasu im zajmie zniszczenie resztek organicznych na powierzchni skafandra. Podwoimy albo potroimy ten czas, a potem poddamy wszystko miękkiemu promieniowaniu ultrafioletowemu. To powoduje dezaktywację nanobotów.
— Dezaktywację? — spytał Gaeta. — To znaczy, chcecie je zabić?
— To są maszyny, Manny — wyjaśniła. — One nie są żywe. Nie można ich zabić.
— Ale nie odżyją i nie zaczną znów pożerać związków organicznych?
— Skądże, spłuczemy je. A kiedy już będą nieaktywne, nie mogą odżyć. To jakby zepsuć silnik albo dziecinną zabawkę. Kawałki samoistnie się nie połączą.
Gaeta pokiwał głową, ale Holly pomyślała, że nie wygląda na przekonanego.
NASTĘPNEGO RANKA
— I co sądzisz o tym wczorajszym przemówieniu? Ilya Timoshenko uniósł wzrok znad konsoli na mostku Goddarda. Tak naprawdę nie mieli tam zbyt wiele pracy; habitat żeglował przez Układ Słoneczny po kursie, który z wystarczającą dokładnością mógłby obliczyć nawet Isaac Newton. Silniki fuzyjne pomrukiwały cicho, miniaturowe sztuczne słonka zamieniające jony wodorowe na hel, popychające habitat dzięki uwalnianej energii. Znudzony jak zwykle całkowitą rutyną, jaka panowała na każdej zmianie, Timoshenko śnił na jawie o możliwościach zaprojektowania silnika fuzyjnego, który zamieniałby hel na węgiel i wodór. W końcu właśnie tak robią gwiazdy, kiedy skończy im się wodór; spalają nagromadzony hel. Pomyślał, że węgiel i hel z fuzji wodoru same w sobie mogą być cennymi surowcami.