Выбрать главу

Farabi, ten nawigator skurwiel, chce mnie wplątać w politykę, pomyślał z niezadowoleniem Timoshenko.

— Jakim przemówieniu? — mruknął. Byli na mostku sami. Kapitan Nicholson uznała, że na mostku zawsze powinny się znajdować dwie osoby, choć i tak wszystkim sterował komputer. My, ludzie, jesteśmy tu niepotrzebni, powtarzał sobie często. Ale kapitan upierała się, a jej podwładni nie protestowali.

— O przemówieniu Eberly’ego — wyjaśnił Farabi. — Wczoraj wieczorem w kafeterii. Wydawało mi się, że tam byłeś.

— Nie byłem — odparł Timoshenko. — Musiałeś zobaczyć kogoś podobnego i pomyślałeś, że to ja.

— To byłeś ty. Widziałem cię.

Timoshenko obrzucił kolegę niechętnym spojrzeniem. Farabi utrzymywał, że jest Arabem, z jednego z pustynnych krajów, które kiedyś zaopatrywały świat w ropę naftową. Był niski i żylasty, o skórze barwy orzecha i haczykowatym nosie. Timoshenko pomyślał, że wygląda raczej na Żyda ukrywającego się w ruinach Izraela przed prawdziwymi Arabami. Sam Timoshenko był Rosjaninem i na takiego wyglądał: nieco wyższy od Farabiego, ale solidnie zbudowany, umięśniony, ze strzechą niesfornych kasztanowych włosów.

To właśnie z powodu polityki został zesłany na tę nowomodną Syberię. Jego kariera w zawodzie inżyniera, planowane małżeństwo, więzy rodzinne sięgające czasów Bohaterów Związku Radzieckiego — to wszystko zostało unicestwione tylko dlatego, że nie potrafił utrzymać języka za zębami, kiedy zaczął pić. Wrobili go — napuścili na niego kobietę, która oskarżyła go o gwałt, i teraz leciał na Saturna, dzięki rządowi i tym zasranym lizusom, którzy nim trzęśli.

— Nie było mnie tam — upierał się, choć nie było to prawdą. — Polityka mnie nie obchodzi.

Farabi obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem.

— A niech ci będzie — rzekł cicho.

Timoshenko skupił się na jarzących się ikonach konsoli. Czemu ludzie nie są tak przewidywalni jak maszyny, zastanowił się. Czemu ludzie nie mogą po prostu robić, co do nich należy, i zostawić mnie w spokoju?

— Tak tylko pomyślałem — rzekł Farabi, siadając przy sąsiedniej konsoli — że Eberly w paru punktach miał rację. Powinniśmy zaangażować się w zarządzanie habitatem. W końcu to nasz dom, nie?

Timoshenko otarł pot z czoła i ugryzł się w język, powstrzymując się od udzielenia odpowiedzi, która cisnęła mu się na usta. To nie jest nasz dom, chciał powiedzieć, to więzienie. Nie ma znaczenia, jakie jest wygodne, ale to więzienie i pozostanę w nim przez resztę życia, a ty odlecisz na Ziemię, kiedy dolecimy do Saturna.

Tymczasem powtórzył tylko:

— Nie interesuję się polityką.

— Może powinieneś.

— Politycy — to słowo zabrzmiało jak splunięcie. — Wszyscy są tacy sami. Chcą rządzić i chcą, żebyś tańczył, jak ci zagrają. Nie chcę mieć z nimi nic wspólnego.

Nadia Wunderly była jedną z nielicznych osób w habitacie, które postąpiły zgodnie z sugestią Eberly’ego i zmieniły imię. Jej rodzice, stateczni farmerzy wytwarzający produkty mleczne w New Hampshire, dali jej na chrzcie imię Jane, ale zawsze powtarzała, że to imię jest zbyt pospolite dla kogoś o tęskniącej do przygód duszy. Przez wszystkie szkolne lata cierpiała z powodu etykietki „pospolitej Jane”; nienawidziła tego, choć musiała przyznać, że patrząc w lustro widziała bardzo pospolitą osobę: kiedy tylko nie wyciskała z siebie regularnie siódmych potów w siłowni i nie głodziła się jak mnich, błyskawicznie przybierała na wadze; miała okrągłą twarz, choć uważała, że jej wielkie szare oczy są całkiem ładne.

Wunderly nieustannie zmieniała uczesanie, ale najwyraźniej na jej proste, mysiobrązowe włosy nie było rady. Kiedy wkroczyła na pokład habitatu razem z zespołem naukowym, ufarbowała włosy na jaskrawy ceglasty kolor, narzuciła sobie cel schudnięcia o dziesięć kilogramów przed osiągnięciem orbity Saturna i zmieniła imię na ekscytującą, egzotyczną Nadię.

Oglądała poranne wiadomości z przemową Eberly’ego i zastanawiała się, do czego ten człowiek zmierza. Przecież mamy rząd, prawda? Grzebała łyżką w misce płatków z sojowym mlekiem i zastanawiała się. Wszyscy wiemy, że lecimy na Saturna: mamy badać planetę, jej księżyce, formy życia, a przede wszystkim pierścienie. Te wspaniałe, przepiękne pierścienie. To misja naukowa. Czy Eberly tego nie rozumie?

Ubrała się w oficjalną bluzę i spodnie i wzięła jeden z elektrycznych skuterów ze stojaka przy wejściu do jej budynku mieszkalnego. Już późno, pomyślała, włączyła więc elektryczny silnik i pomknęła wijącą się ścieżką do biura działu naukowego na szczycie wzgórza. Z powrotem popedałuję, obiecała sobie. Naładuję akumulator i spalę trochę kalorii.

Biegnąc po korytarzu do swojego miejsca pracy, które było boksem tak niewielkim, że mieściło się tam jedynie biurko, krzesło i kilka półek, Nadia witała się ze wszystkimi, których mijała. Zobaczyła przemykającego doktora Urbaina; minął ją za szybko, żeby ją zauważyć. Później, powiedziała sobie w duchu. Jak skończę ten projekt i będę mogła mu pokazać.

Zaczęła pracować nad swoją propozycją. Urbain wymagał od każdego pracownika w pełni udokumentowanego planu badań. Wszyscy inni napalili się na badanie Tytana i żyjących tam organizmów. Konkurowali ze sobą jak magistranci walczący o stypendium. Z czego Nadia była akurat zadowolona. Ją interesowały te cudowne pierścienie. I miała je tylko dla siebie. Reszta naukowców rozpływała się z zachwytu nad Tytanem.

Nie mogę przegrać, pomyślała. Pierścieniami interesuję się tylko ja. Mam je wszystkie dla siebie.

Wywołała najnowszy widok teleskopowy pierścieni i po chwili była całkowicie pogrążona w obserwowaniu ich tajemniczej, hipnotyzującej dynamiki. Skąd się biorą te pasma, zastanawiała się. Dlaczego te szprychy pojawiają się i znikają?

A przede wszystkim, dlaczego Saturn ma takie wspaniałe pierścienie? Nie mogą być bardzo stare, ich cząstki spadną na planetę za parę milionów lat. Jak to się stało, że tam są i możemy je oglądać? Dlaczego mamy takie szczęście? Jak to się stało, że Jowisz i inne gazowe giganty mają malutkie ciemne pierścienie, które ledwo widać, a Saturna otacza taki piękny garnitur? Dlaczego Saturn jest tak szczególny?

Mijały godziny, a ona obserwowała zawiły, hipnotyzujący balet pierścieni. Zapomniała o innych badaczach walczących o przychylność Urbaina. Zapomniała o projekcie, jaki miała skończyć. Zapomniała o Eberlym, jego przemówieniu i wszystkim innym, w bezmiernej fascynacji lśniącymi, połyskliwymi pierścieniami Saturna.

Oswaldo Yañez nie był w stanie myśleć o czymkolwiek poza przemówieniem Eberly’ego. Zagadywał innych lekarzy w izbie chorych, zatrzymywał pielęgniarki, by poznać ich opinię, plotkował o przemówieniu z wszystkimi pacjentami, których badał tego ranka.

Opukując klatkę piersiową mechanika budowlanego, który przyszedł się poskarżyć na nadwerężony kręgosłup, Yañez opowiadał z zachwytem o pomysłach Eberly’ego.

— Ten facet ma absolutną rację — podkreślał. — To geniusz. Tylko prawdziwy geniusz potrafi odrzucić zbędne szczegóły i dotrzeć do sedna sprawy.

Pacjent siedział na brzegu stołu do badania i krzywił się z bólu.

— Doktorze, poproszę o zastrzyk i wracam do pracy.

Przez cały ranek Yañez rozprawiał swoją ożywioną, ubarwioną hiszpańskim akcentem angielszczyzną ze wszystkimi, którzy znaleźli się w jego polu widzenia. Był niskim, okrągłym człowieczkiem, z radosną, okrągłą twarzą krasnoludka, która także wykazywała duże ożywienie, zwłaszcza wtedy, gdy ekscytował się czymś tak bardzo jak mową Eberly’ego.