Yañez nie był wygnańcem politycznym, ani buntownikiem, ani skazanym przestępcą. Był idealistą. Wdał się w konflikt z medycznymi ortodoksami z Buenos Aires, gdyż uważał, że wprowadzony przez nich zakaz klonowania w celach terapeutycznych opierał się na przestarzałych wierzeniach religijnych, a nie jednoznacznych dowodach na istnienie medycznych korzyści, jakie dawała regeneracja tkanek zniszczonych z powodu choroby lub urazu. Rada medyczna zaoferowała mu wybór: poleci na misję na Saturna, albo pozostanie w Buenos Aires i zostanie pozbawiony uprawnień do wykonywania zawodu. Yañez szybko podjął decyzję: nowy, czysty świat był lepszy od powolnej śmierci ducha, jaka nieubłaganie czekała go, gdyby został na miejscu. Poprosił tylko, by żona mogła mu towarzyszyć. Była bardzo zaskoczona nowiną.
Śmiałe słowa Eberly’ego podziałały na niego ożywczo.
— To my powinniśmy rządzić habitatem — powtarzał przez cały dzień. — My powinniśmy utworzyć rząd i zbudować nowy świat w taki sposób, w jaki powinien zostać zbudowany. A Eberly to zdecydowanie ten facet, który nas poprowadzi.
284 DNI PO STARCIE
Profesor Wilmot rozsiadł się wygodnie w fotelu przy biurku, rozkoszując się znajomą wygodą wyściełanej skórzanej tapicerki. Holookno po lewej stronie pokazywało trójwymiarowy obraz skalistego wybrzeża, gdzie rzeka Bann wpada do zimnego, niezmordowanego Kanału Północnego. Przypominało to widok z okna w jego rodzinnej posiadłości. Dziwne, pomyślał, tęsknię za starym krajem tylko wtedy, gdy oglądam takie widoki. Chyba zachwyt rośnie wraz z odległością.
Telefon zadzwonił i oznajmił:
— Doktor Eberly do pana.
Wilmot westchnął ciężko i wyłączył widok rodzinnych stron. Trzeba wrócić do pracy, powiedział sobie, wydając komputerowi biurowemu polecenie otwarcia drzwi do poczekalni.
Wkroczył Malcolm Eberly, z jedną ze swoich asystentek, długonogą, ciemnoskórą młodą kobietą w bladozielonej bluzie sięgającej bioder, która ładnie podkreślała kształt jej nóg. Nie miała na sobie żadnych ozdób z wyjątkiem plakietki z imieniem i nazwiskiem. Posłuszna podwładna. Wilmot prawie się nie uśmiechnął. Jeśli sądzisz, że jej uroda zrobi na mnie wrażenie, mój chłopcze, to możesz się gorzko rozczarować.
Wilmot uśmiechnął się sympatycznie.
— Proszę! Siadajcie państwo. Jak miło z pana strony, że pan tak szybko przyszedł.
Eberly miał na sobie błękitną bluzę i szaroniebieskie spodnie. Wilmot przyjrzał mu się krytycznym okiem i doszedł do wniosku, że ramiona ma czymś wypchane.
— Kiedy główny administrator wzywa — odparł uprzejmie Eberly — powinno się przybywać jak najszybciej.
Wilmot pokiwał uprzejmie głową.
— Miło panią znów widzieć, panno Lane.
Przez sekundę wyglądała na zaskoczoną, po czym uśmiechnęła się, zadowolona, że główny administrator pamięta, jak się nazywa, zapominając, że jej imię i nazwisko widnieje na plakietce nad lewą piersią.
— Oglądałem pana wczorajsze przemówienie — zwrócił się do Eberly’ego Wilmot. — Robi wrażenie.
Eberly złożył ręce jakby się modlił.
— Miło mi słyszeć, że pan tak uważa. Zdaje sobie pan oczywiście sprawę z tego, że nie będzie możliwe wprowadzenie żadnych zmian w systemie rządów, dopóki nie osiągniemy orbity Saturna.
Eberly potrząsnął lekko głową.
— Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy to opóźniać.
— Oczywiście — rzekł Wilmot — Obowiązuje jednak regulamin, a wszyscy zgodziliśmy się go przestrzegać. — Zanim Eberly zdołał odpowiedzieć, spytał: — Proszę mi powiedzieć, skąd ten pęd do zmian? Czy są jakieś problemy, o których nie wiem?
Eberly ściągnął usta i dotknął ich złożonymi jak do modlitwy dłońmi. Przeciąga, żeby mieć czas do namysłu, pomyślał Wilmot.
— Regulaminy są zbyt sztywne — odezwał się w końcu Eberly. — Ludzie nie mogą działać elastycznie. Napisali je administratorzy i naukowcy…
— Tacy jak ja — wtrącił Wilmot z uprzejmym uśmiechem.
— Miałem na myśli administratorów i naukowców, którzy zostali na Ziemi; politycznych teoretyków, którzy jej nigdy nie opuścili. I nie zamierzają.
Wilmot przysiadł na brzegu fotela i spojrzał na młodą kobietę.
— Pani Lane, czy nasze obecne protokoły panią ograniczają?
Otworzyła szeroko oczy i spojrzała na Eberly’ego.
— Pani Lane? — powtórzył Wilmot. — Ograniczamy panią jakoś?
— Nigdy nie byłam na Ziemi — odparła powoli, z wahaniem Holly. — A przynajmniej nie pamiętam mojego tam życia. Całe życie, jakie pamiętam, spędziłam w Selene. A teraz oczywiście w habitacie. Życie w Selene było… — przez chwilę szukała właściwego słowa — hm, łatwiejsze. To znaczy, jeśli się napotkało na jakiś problem, zawsze można było iść do którejś rady zarządzającej i odwołać się. Na przykład, jeśli chodziło o miesięczny przydział wody albo przeniesienie do większej kwatery.
— A tutaj nie ma takich, tak — rzekł cicho Wilmot.
— Nie ma — odparła Holly. — Wszystko jest już ustalone. Są zasady i tyle. Koniec.
Wilmot z namysłem przesunął opuszkami palców po wąsach.
— Prawdziwy problem polega na tym — wyrzucił z siebie Eberly — że te przepisy zostały stworzone przez ludzi żyjących w środowisku, które trzeba ściśle kontrolować. Wszyscy przejawiają ten sam pogląd: społeczeństwo musi być hierarchiczne i rządzone przez elity.
Wilmot poczuł radość z faktu, że dyskusja zmierza na obszary, którymi jest zainteresowany.
— Czyż nie jest tak, że we wszystkich społeczeństwach rządzą elity? Nawet w tak zwanych demokracjach rządzi niewielka grupa. Jedyna różnica polega na tym, że w demokracji elity wymienia się bez rozlewu krwi, a ogół populacji ma złudzenie, że ma jakiś wpływ na tę zmianę.
— Kontrola jest zbyt duża — upierał się Eberly. — Na Ziemi populacja przekroczyła już dziesięć miliardów ludzi, mimo globalnego ocieplenia i innych katastrof ekologicznych i ścisła kontrola jest absolutnie niezbędna. Ale tu nie jest Ziemia.
Wilmot udał zaskoczenie.
— Nie sądzi pan, że powinniśmy kontrolować rozmiar populacji? Nie rozumie pan, że musimy korzystać z zasobów, mając na uwadze tempo ich odtwarzania? Wie pan, żyjemy w ograniczonym środowisku.
Walcząc ze sobą, by nie okazać zniecierpliwienia, Eberly oznajmił:
— Ten habitat może wykarmić i dać schronienie populacji dziesięciokrotnie większej. Dlaczego mamy się zachowywać, jakby cały czas groził nam głód?
— Bo zagrozi nam głód, jeśli nie opanujemy rozmiaru populacji — rzekł łagodnie Wilmot.
Eberly potrząsnął energicznie głową.
— Zakłada pan, że to zamknięty system ekologiczny, że nie mamy nic poza tym, co sami wyprodukujemy.
— A czyż tak nie jest? — odparł Wilmot.
— Nie! Możemy handlować zasobami z górnikami eksploatującymi asteroidy, z bazami na Marsie i na orbicie Jowisza, a nawet z Selene.
— Czym handlować? — spytał Wilmot. — Czy mamy coś, co moglibyśmy sprzedać?
Eberly uśmiechnął się, jakby wyciągnął asa z rękawa.
— Mamy coś najcenniejszego: wodę. Wilmot poczuł, jak brwi wędrują mu do góry.
— Wodę?
— Saturn jest otoczony potężnymi pierścieniami, które są zbudowane z kawałków lodu. Czyli z wody. Możemy stać się największym dostawcą wody w Układzie Słonecznym, gdy tylko dotrzemy na Saturna.
— Woda — powtórzył Wilmot, prawie szeptem.