Holly zrozumiała nagle, że nie ma żadnego kolegi, którego mogłaby zaprosić na kolację. Miała mnóstwo znajomych, ale większość z pracy. Odkąd znalazła się na pokładzie habitatu, myślała tylko o Eberlym. Aż do dnia, kiedy Gaeta wpadł odwiedzić ją w biurze. A teraz to.
— Nie — odparła stanowczo. — Ale dzięki. Mam mnóstwo pracy.
Pokiwał głową ponuro.
— Wyciągnąłem cię z pracy, nie?
— Nie szkodzi — odparła Holly. — To było miłe popołudnie. Ruszyła tunelem w kierunku, z którego przyszli. Gaeta szybko ją dogonił.
— To może jutro wybierzesz się ze mną na kolację? — zaproponował.
Holly rozchmurzyła się.
— Jutro? Pewnie, czemu nie.
— Super — rzekł z uśmiechem…
Gaeta wrócił do swojego apartamentu, rozebrał się, wykąpał i uznał, że depilacja nadal wspaniale działa, więc nie ma potrzeby się golić. Włożył ubranie, zerkając od czasu do czasu na cyfrowy zegar przy łóżku i wydał telefonowi polecenie wysłania wiadomości do Wendella Sloane’a w Selene.
— Panie Sloane — rzekł, czując się niepewnie w tak formalnej sytuacji. — Raport postępów dla pani Lane. Właściwie nic nowego. Nadal pracuje w dziale zasobów ludzkich. Nadal żadnych osobistych związków — żadnych chłopaków, prawie żadnego życia prywatnego. Zjadłem z nią dziś lunch. To bardzo miła młoda kobieta. Inteligentna, bystra. Chyba jest zadowolona z pracy w habitacie. Proszę powiedzieć jej siostrze, że jeśli o nią chodzi, nie ma się czym martwić. Ale będę miał na nią oko, zgodnie z życzeniem. Chciałem tylko dać znać, że nic złego się nie dzieje.
To powinno krawaciarzom w Selene na chwilę wystarczyć. Bez ich poparcia cały numer z lotem na Tytana można spuścić w kiblu. Głównym sponsorem Manuela Gaety i jego zespołu była Astro Corporation.
Sammi Vyborg siedział sztywno przy biurku i patrzył przez otwarte drzwi swojego miniaturowego biura na drzwi większego biura po drugiej stronie korytarza. Należało ono do jego bezpośredniego zwierzchnika, Diega Romero.
Vyborg spojrzał na cyfry zegara migającego w rogu biurka. Codziennie to samo, poskarżył się w duchu Vyborg. Spędza poranki na udawaniu, że pracuje, idzie na lunch, po czym po południu wychodzi. Ja tu siedzę po uszy w robocie, a on sobie na całe popołudnie wychodzi. Drugi pod względem ważności człowiek w dziale, a w najlepszym razie pracuje przez pół dnia.
Nie złość się, powtarzał sobie Vyborg. Odegraj się. Najwyższy czas napuścić tego niekompetentnego starego lenia na dyrektora. Jeśli będę miał odrobinę szczęścia, załatwię ich obu.
Romero wyszedł na korytarz i zasunął drzwi od biura.
— Buenas tardes — rzekł z uśmiechem i lekkim ukłonem.
Vyborg obrzucił go kwaśnym uśmiechem.
Gdy tylko Romero wyszedł, Vyborg wstał od biurka i ruszył korytarzem biura działu komunikacji w stronę gabinetu Zeke’a Berkowitza. Zastukał w uchylone drzwi. Zagrzechotały o szynę.
— Proszę wejść — zawołał Berkowitz. Vyborg odsunął drzwi na całą szerokość i wkroczył do gabinetu.
— Ach, Sammi — uśmiechnął się Berkowitz. — Co mogę dla ciebie zrobić?
Pierwszym słowem, jakie nasuwało się w przypadku Berkowitza, było określenie „życzliwy”. Berkowitz długo pracował z powodzeniem w branży serwisów informacyjnych, najpierw jako lokalny reporter, potem jako prezenter w sieci, a wreszcie jako dyrektor globalny. Nigdy nie narobił sobie wrogów, choć w okrutnym świecie serwisów informacyjnych wiele osób próbowało go wyeliminować, zadać mu cios w plecy albo zmusić do przejścia na emeryturę. Przetrwał to wszystko dzięki uśmiechowi i pogawędkom o chrześcijańskim miłosierdziu, okraszonym pełnym dystansu do siebie żydowskim humorem.
Kiedy osiągnął wiek emerytalny, nadal młodzieńczy Berkowitz przeniósł się do akademii i z radością wziął się za nauczanie nowego pokolenia przyszłych dziennikarzy i rzeczników prasowych tajemnic branży komunikacyjnej. Na międzynarodowej konferencji poznał Jamesa Wilmota, słynnego antropologa. Od razu zostali przyjaciółmi, choć mieszkali i pracowali po przeciwległych stronach Atlantyku. Parę lat później Wilmot zaprosił Berkowitza na stanowisko dyrektora działu komunikacji w lecącym w stronę Saturna habitacie, a Berkowitz, który właśnie owdowiał po pięćdziesięciu latach udanego małżeństwa, nie miał nic przeciwko skorzystaniu z okazji, dzięki której mógł uciec jak najdalej od wspomnień.
Teraz siedział wygodnie w fotelu przy biurku, przystojny i opalony, trochę pulchny, a seria hologramów na ścianach przedstawiała go na turniejach tenisowych i polach golfowych. Uśmiechnął się ciepło do skwaszonego, niezadowolonego Vyborga.
— O co chodzi, Sammi? — spytał jowialnie Berkowitz. — Wyglądasz, jakbyś połknął coś niesmacznego.
Vyborg sięgnął po krzesło stojące przed biurkiem Berkowitza i odezwał się.
— Nie sprawia mi przyjemności opowiadanie ci o tym, ale…
— …ale i tak masz zamiar to zrobić. To musi być coś ważnego.
— Chyba tak.
— Dobrze. Mów.
— Chodzi o Romero.
— Stary Don Diego? Co on takiego zrobił, że cię to martwi? Vyborg zawahał się, by dać Berkowitzowi do zrozumienia, że ta informacja jest mu nie w smak.
— Bardzo mi przykro, że muszę to powiedzieć o moimi bezpośrednim przełożonym, ale… on po prostu nie robi, co do niego należy.
— Nie robi?
— Tak, nie robi. Spędza w biurze tylko pół dnia i znika. Jak może w tym czasie wykonywać swoją pracę?
— Od tego mamy ciebie, Sammi.
— Co? — wyrzucił z siebie zaskoczony Vyborg. Berkowitz przybrał jeden ze swoich bardziej przyjaznych wyrazów twarzy, oparł o biurko dłonie złożone jak do modlitwy i rzekł:
— Diego Romero to sympatyczny staruszek, zasłużony nauczyciel, który ma za sobą wielką karierę.
— Za sobą — powtórzył Vyborg.
— Pracuje w tym dziale mniej więcej dlatego, że Wilmot chciał go zaprosić na pokład habitatu i gdzieś go musiał upchać. Więc pracuje u nas.
— Ale on nie pracuje — warknął Vyborg. — W ogóle rzadko bywa przy biurku.
— I dobrze, Sammi. Nie mam dla niego wiele do roboty. Jeżeli o nią chodzi, polegam na tobie. Zostaw Don Diega w spokoju. On będzie dla tego habitatu bardzo cenny — jako nauczyciel.
— Nauczyciel? — sapnął Vyborg. — Pozbyli się go z Meksyku, bo uczył jakichś bzdur. Chcecie, żeby tutaj głosił swoje herezje?
Uśmiech Berkowitza odrobinę przygasł.
— Wolność myśli nie jest herezją, Sammi. On jest wspaniałym nauczycielem.
— Tak, i naucza resztę personelu, jak wymigać się od pracy — mruknął Vyborg.
— Jeśli zauważysz, że ktoś w dziale się obija, powiedz mi o tym i to natychmiast. Don Diego to przypadek szczególny. Zostaw go w spokoju.
Przyznając się do porażki, Vyborg pokiwał głową i wstał z krzesła.
— Rozumiem. Przepraszam, że zawracałem ci głowę.
— Żaden problem — odparł wspaniałomyślnie Berkowitz. — Drzwi mojego gabinetu są dla ciebie zawsze otwarte.
Vyborg rozejrzał się po gabinecie dyrektora. Był obszerniejszy niż jego biuro. Miał nawet okno wychodzące na park i połyskujące jezioro. Bez słowa odwrócił się i wyszedł. Muszę się pozbyć ich obu, pomyślał. Jakoś.
Zanim dotarł do swojego biura, Vyborg trochę się rozchmurzył. Berkowitz chce pozwolić Don Diego nauczać herezji. Zatem Berkowitz jest w takim samym stopniu winny jak staruszek. Może uda mi się ich pozbyć za jednym zamachem.