Coraz większe podniecenie pozwoliło mu zapomnieć o niemiłym uczuciu w żołądku. Teraz dostrzegł długie okna biegnące przez całą długość gigantycznego cylindra. W polu widzenia pojawił się jasno świecący Księżyc. Księżyc widziany z tak bliskiej odległości był brzydki, pobrużdżony niezliczonymi kraterami. Eberly przypomniał sobie, że w największym znajduje się miasto-państwo Selene.
Habitat szybko urósł tak, że zaczął zasłaniać wszystko inne. Przez chwilę Eberly bał się, że w niego uderzą, choć jego racjonalny umysł podpowiadał mu, że piloci statku mają wszystko pod kontrolą. Widział lustra słoneczne zwisające z zakrzywionych boków cylindra. Widział też wybrzuszenia i walce na skórze habitatu, jak krosty na ogórku. Niektóre z nich były bąblami obserwacyjnymi. Inne to porty doków, silniki sterujące, śluzy powietrzne.
— Mówi kapitan — z głośników umieszczonych nad każdym ekranem rozległ się kobiecy głos. — Jesteśmy na orbicie wokół habitatu i przygotowujemy się do połączenia. Będziemy dokowali za trzy minuty. Poczujecie stuknięcie albo i dwa, nie ma się czym przejmować.
Łomot wystraszył wszystkich pasażerów. Eberly chwycił się mocno podłokietników fotela i czekał na ciąg dalszy. Nic się jednak nie wydarzyło. Tylko że…
Poczuł, jak jego wnętrzności wracają na swoje miejsce. Mdłości ustąpiły. Grawitacja wróciła i znów czuł się normalnie. Nie, lepiej niż normalnie. Odwrócił się w stronę kobiety, która siedziała obok niego i przyjrzał się jej twarzy. Miała prawie pucołowatą twarz z dużymi oczami o kształcie migdałów i czarne kręcone włosy. Eberly pomyślał, że pochodzi gdzieś z rejonu Morza Śródziemnego. Greczynka, Hiszpanka albo Włoszka. Uśmiechnął się do niej szeroko.
— Siedzimy koło siebie od sześciu godzin, a ja się nawet nie przedstawiłem. Jestem Malcolm Eberly.
Odwzajemniła uśmiech.
— Rozumiem — powiedziała i dodała stukając palcem w naszywkę na bluzce — Jestem Andrea Maronella. Pracuję w zespole agrotechnicznym.
Rolniczka, pomyślał Eberly. Głupia, grzebiąca w ziemi rolniczka. Uśmiechnął się jeszcze szerzej i odparł:
— Jestem szefem działu zarządzania zasobami ludzkimi.
— Jak fajnie.
Zanim zdołał powiedzieć coś jeszcze, stewardesa poprosiła wszystkich, by wstali i ruszyli w stronę luku. Eberly odpiął pasy i wstał, zadowolony, że może znów poczuć swoją masę, nie mogąc się doczekać, aż zobaczy habitat. Przerażenie, z którym tak walczył, prawie znikło. Wygrałem, ucieszył się. Stawiłem czoło strachowi i pokonałem go.
Uprzejmie przepuścił Maronellę przed sobą i ruszył za nią w stronę luku. Szesnaścioro kobiet i mężczyzn tłoczyło się przy klapie i przechodziło do pomieszczenia o ścianach z surowego metalu. Przy wewnętrznej klapie stał starszy, wysoki i solidnie zbudowany mężczyzna o gęstych, siwych włosach i krzaczastych szarych wąsach. Miał zniszczoną, ogorzałą twarz ze zmarszczkami w kącikach oczu. Był ubrany w wygodną, zamszową kurtkę i pomięte, spłowiałe dżinsy. Młodsi mężczyźni trzymali się krok za nim, odziani w kombinezony. Widać było, że to jego podwładni.
— Witamy w habitacie Goddard — rzekł z sympatycznym uśmiechem. — Jestem profesor James Wilmot. Większość z państwa już poznałem, a z tymi, których jeszcze nie miałem okazji poznać, chętnie się spotkam i porozmawiam o naszej przyszłości. Na razie jednak zapraszam do zwiedzenia miejsca, w którym będziemy mieszkali przez najbliższe pięć lat.
Po tych słowach jeden z młodszych mężczyzn postukał w klawiaturę na ścianie przy luku i potężne, stalowe drzwi stanęły otworem. Eberly poczuł powiew ciepłego powietrza na twarzy, jak ledwo zapamiętaną matczyną pieszczotę.
Grupa szesnastu szefów działów ruszyła w stronę luku. Stało się, pomyślał Eberly, czując nową falę przerażenia. Nie ma już odwrotu. To jest nowy świat, w którym mam zamieszkać. Wielki, cylinder, maszyna. Wygnano mnie. Wysyłają mnie aż na Saturna. Najdalej jak mogą. Nigdy już nie zobaczę Ziemi.
Był jednym z ostatnich. Zanim dotarł do luku, usłyszał serię „ochów” i „achów”. Podszedł i zrozumiał.
We wszystkich kierunkach rozpościerał się zielony krajobraz skąpany w ciepłych promieniach słońca. Łagodnie pofalowane trawiaste wzgórza, kępy drzew, małe, wijące się strumienie gdzieś daleko, we mgle. Grupa stała na niewielkim wzniesieniu, z którego roztaczał się widok na wnętrze habitatu. Po obu stronach zakręcającej ścieżki rosły gęste zarośla kwitnących na czerwono hibiskusów i oleandrów w kolorze bladej lawendy. Ścieżka prowadziła do grupy niskich budynków, białych i błyszczących w świetle słońca wlewającym się przez długie okna. Śródziemnomorska wioska, pomyślał Eberly, na łagodnym zboczu trawiastego wzgórza, nad błyszczącym błękitnym jeziorem.
Tak mógłby wyglądać prospekt biura podróży zachwalający ideał śródziemnomorskiej wsi. Gdzieś daleko widać było tereny uprawne, małe, prostokątne pola, które wyglądały na świeżo zaorane, i kolejne grupy pomalowanych na biało budynków. Nie było horyzontu. Teren po prostu zakrzywiał się coraz bardziej, wraz ze wzgórzami, trawą, drzewami i kolejnymi małymi wioskami z brukowanymi uliczkami i połyskującymi strumieniami, coraz wyżej i wyżej, aż Eberly musiał zadrzeć głowę, by przyjrzeć się wspaniale utrzymanej zieloności.
— Oszałamiające — szepnęła Maronella.
— Szokujące — dodał ktoś.
Dziewiczy świat, pomyślał Eberly, nietknięty wojną, głodem ani nienawiścią. Nietknięty ludzkimi uczuciami. Czekający, aż ktoś go ukształtuje i okiełzna. Może wcale nie będzie aż tak źle.
— To musiało kosztować fortunę — rzekł beznamiętnie młody mężczyzna. — Jakim cudem konsorcjum było na to stać?
Profesor Wilmot uśmiechnął się i dotknął wąsów końcem palca.
— Tak naprawdę kupiliśmy to na wyprzedaży likwidacyjnej. Poprzedni właściciele zbankrutowali, próbując urządzić tu ośrodek dla emerytów.
— Kto dziś idzie na emeryturę?
— I dlatego właśnie zbankrutowali — odparł Wilmot. — Ale koszty…
— Międzynarodowe Konsorcjum Uniwersytetów ma pewne środki — rzekł Wilmot. — Mamy też wielu absolwentów, którzy potrafią być hojni, jeśli się ich odpowiednio podejdzie.
— Czyli kiedy im się wystarczająco mocno wykręci rękę — zażartowała jakaś kobieta. Reszta roześmiała się, nawet Wilmot uprzejmie się uśmiechnął.
— Cóż — rzekł profesor. — Stało się. To będzie wasz dom przez następne pięć lat, a dla wielu z was o wiele dłużej.
— Kiedy zaczną przybywać następni?
— Gdy tylko rada pracowników zatwierdzi kandydatów i przejdą oni ostateczne testy fizyczne i psychologiczne, będą mogli wkroczyć na pokład. Obsadziliśmy już około dwóch trzecich stanowisk, a ludzie zgłaszają się dość licznie.
Pozostali zaczęli zadawać pytania, a Wilmot cierpliwie odpowiadał. Eberly przestał zwracać uwagę na te pogawędki. Rozglądał się uważnie po przestrzeni habitatu, napawał się chwilą odkrycia, przybyciem do nowego świata. Dziesięć tysięcy ludzi, tyle będzie mogło do nas dołączyć. Ale habitat może łatwo pomieścić sto tysięcy. A nawet milion!
Pomyślał o tym, w jakiej nędzy żył w dzieciństwie: osiem, dziesięć, dwanaście osób w jednym pomieszczeniu. I bezwzględna dyscyplina klasztornych szkół. I więzienie.
Dziesięć tysięcy ludzi, dumał. Wszyscy będą żyć w luksusie. Jak królowie!
Uśmiechnął się. Nie, powiedział sobie. Tutaj będzie tylko jeden król. Jeden mistrz. To będzie moje królestwo, a wszyscy inni ugną się pod presją mojej woli.