— Ale jak?
Eberly uśmiechnął się.
— Posłuchaj, co ci opowiem.
Edouardo Urbain patrzył przez bulaj i próbował opanować drżenie. Gigantyczny Jowisz, który jeszcze parę dni temu był tylko jasną gwiazdą, teraz był tarczą widoczną gołym okiem, spłaszczoną przy biegunach, pokrytą smugami kolorowych chmur pędzących nad powierzchnią tej niezwykłej planety. Tarczę otaczała czwórka malutkich gwiazd: księżyce, które odkrył Galileusz, korzystając z pierwszego teleskopu.
Urbain wiedział, że na niskiej orbicie, tuż powyżej tych wielobarwnych chmur, znajduje się stacja badawcza Thomas Gold. Mogłem tam być, powiedział sobie po raz tysięczny. Mogłem prowadzić zespoły badawcze zajmujące się formami życia na Europie i samym Jowiszu. A tymczasem jestem tu, w tej słynnej arce, pośród buntowników i wariatów, jak ten cały Gaeta.
Wiedział, że to tylko złudzenie, ale miał wrażenie, że Jowisz się przybliża. Nie, nie jesteśmy jeszcze aż tak blisko, powiedział sobie w duchu. Jeszcze trzy dni i zobaczymy piękny spektakl.
Zespół naukowców i wyposażenie, jakim dysponowali na pokładzie Goddarda, były mniejsze niż Urbain zaplanował. Konsorcjum uniwersytetów nie chciało wysyłać swoich najlepszych ludzi na trwającą wiele lat podróż na Saturna. Mają siedzieć i nic nie robić podczas przelotu? Nie, nigdy. Urbain przypomniał sobie wyraz twarzy szefa naukowego konsorcjum, który objaśniał mu jasno i ze smutkiem:
— Nie możemy wysłać naszych najlepszych ludzi, żeby siedzieli tam przez parę lat, Edouard. Proszę zabrać podstawową załogę. Kiedy już znajdziecie się na orbicie Saturna, wyślemy naszych najlepszych naukowców szybkim statkiem, żeby tam popracowali miesiąc albo dwa.
Implikowana zniewaga głęboko Urbaina uraziła. Nie zaliczam się do ich najlepszych ludzi. Pół życia na Marsie i na Księżycu, trzy lata na orbicie piekielnej Wenus, całe życie w służbie planetologii, i oto ich zdaniem nadaję się tylko na niańkę dla małej załogi złożonej z przegranych.
Nie przestawało go to boleć. Kłuło. Żona nie chciała z nim polecieć: złożyła pozew o rozwód. Latami ostrzegała go, że ignorowanie politycznych aspektów kariery to głupota.
— Zaprzyjaźnij się z kimś — powtarzała mu Jean-Marie. — Szukaj towarzystwa ludzi, którzy ci pomogą.
Nigdy nie umiał tego robić. Nie umiał brać udziału w tej grze. Pracował solidnie, może nie aż tak, by zasłużyć na Nagrodę Nobla, ale uważał swoje prace za ważne. A teraz to. Ślepy zaułek. Wygnanie na Saturna. Kiedy będę mógł wreszcie opuścić habitat, będę w wieku emerytalnym.
Powinienem był słuchać Jean-Marie. Powinienem był wziąć do serca jej rady. Powinienem był poświęcać więcej uwagi doradcom z Nowej Moralności. To oni pociągają za sznurki. Miernoty spośród wierzących pną się po szczeblach kariery, a solidni badacze zostają w tyle.
Zmarnowane życie, pomyślał.
Gdy tak jednak patrzył na Jowisza lśniącego jak latarnia na tle mrocznej pustki kosmosu, poczuł, jak ogarnia go dobrze znany entuzjazm. Mamy do zbadania cały kosmos! Planeta za planetą! Nie będę mógł badać Jowisza czy jego księżyców, ale znajdę się na Saturnie przed innymi. Będę używał pierwszych sond sterowanych w czasie rzeczywistym, które znajdą się na powierzchni Tytana!
Pomyślał o łaziku na gąsienicach, który budował jego zespół. Będzie przemierzać powierzchnię Tytana i w ciągu paru tygodni zbierze więcej danych, niż naukowcy na Ziemi będą mogli przetworzyć przez całe życie. Zanim ci młodzi geniusze dotrą tu na szybkich statkach, ja już będę miał dane z Tytana. I warstwy chmur Saturna. I lodowych pierścieni.
Być może moje życie wcale nie jest takie zmarnowane, pomyślał Edouard Urbain. Może gdzieś tam czeka na mnie najwyższa stawka. A może nawet Nagroda Nobla.
Może nawet, pomyślał, Jean-Marie do mnie wróci.
W warsztacie, gdzie pracował ze swoim zespołem, Manny Gaeta demonstrował Kris Cardenas swój skafander próżniowy. Von Helmholtz i czterech techników stało przy ławach biegnących wzdłuż dwóch ścian pomieszczenia, obserwując, jak ich szef i specjalistka od nanotechnologii okrążają wielki, pękaty skafander, niczym kupujący, którzy zamierzają nabyć nową odzież dla potwora Frankensteina.
Kris wkroczyła do laboratorium z małą walizeczką, którą postawiła na podłodze przy drzwiach, gdy Gaeta podszedł, by się przywitać. Technicy trzymali się od niej z daleka.
A teraz Kris i Gaeta patrzyli na skafander, przewyższający ich wzrostem o głowę, błyszczący w świetle sufitowych lamp.
— Wielki jest — mruknęła Kris. Z tym hełmem i ruchomymi rękawami wyglądał jak średniowieczna zbroja.
— Musi być duży — wyjaśnił Gaeta obchodząc go dookoła. — Ma w środku masę gadgetów.
— Masz wewnątrz wystarczająco dużo miejsca na kafeterię — zażartowała.
— Nie — odparł Gaeta ze smutnym uśmiechem. — Tylko tyle, żeby się wcisnąć. Reszta to czujniki, kamery, serwomotory poruszające rękami i nogami, pancerz chroniący przed promieniowaniem, systemy podtrzymywania życia…
— Systemy? Więcej niż jeden?
— Jasne. Jedyna metoda to zapasowe systemy. Jeden się popsuje, drugi działa nadal.
Cardenas przyjrzała się lśniącej powłoce skafandra.
— Cermet?
— Częściowo — wyjaśnił Gaeta. — Dużo materiałów organometalicznych. I powierzchnia z półprzewodników, chroniona borokrzemianami i tarczami z nanokulek.
— Jak go wkładasz?
Obszedł skafander dookoła.
— Wchodzę przez klapę.
Zaśmiała się.
— Wygląda jak zapadnia w staroświeckich wygódkach. Gaeta przekrzywił głowę.
— Nigdy nie przyszło mi to do głowy, ale masz rację. Coś w tym rodzaju.
— Jasne.
— Chcesz wejść do środka? Pomogę ci.
Kris potrząsnęła głową.
— Nie. Ty tam wejdź — skinęła w stronę stojącej przy drzwiach walizeczki. — Pobiorę próbki zanieczyszczeń, które po sobie zostawiasz.
— Próbki?
— Jeśli chcemy zbudować nanomaszyny, które mają być przy stosowane do usuwania zanieczyszczeń, musimy wiedzieć, jakie to zanieczyszczenia. Na poziomie atomowym.
Gaeta pokiwał głową ze zrozumieniem.
— Dobrze. Fritz, wchodzę do środka! — zawołał do von Helmholtza.
Von Helmholtz i czterech techników ruszyło w stronę skafandra. Główny technik zawahał się, po czym zwrócił się do Kris:
— Doktor Cardenas, przynieść pani walizkę?
— Tak, poproszę.
Przyniósł ją; dwóch techników zaczęło otwierać klapę skafandra, dwóch pozostałych uruchomiło pulpity sterujące po drugiej stronie laboratorium.
— Chcesz wyjść na zewnątrz, kiedy będziemy przelatywali koło Jowisza? — zwróciła się do Gaety Cardenas, gdy von Helmholtz podał jej walizeczkę.
— Tak. Mamy parę milionów widzów VR chętnych, żeby się przyłączyć, jak będziemy przemykać koło Jowisza. Powinno być nieźle.
— Przelot koło Jowisza oglądany z zewnątrz. Sama chciałabym to zobaczyć — westchnęła Cardenas.
Technicy otwarli klapę skafandra i Gaeta podszedł do niego.
— Oczywiście, czemu nie? — rzucił Cardenas przez ramię. — Fritz przygotuje ci sprzęt VR, dobrze, Fritz?
— To dla mnie zaszczyt — rzekł von Helmholtz. Cardenas nie potrafiła określić, czy mówił to szczerze, czy z przekąsem.
Patrzyła, jak Gaeta przekłada jedną nogę przez obrzeże klapy, łapie jedną ręką bok skafandra, po czym wkłada drugą nogę. Jego głowa zanurzyła się w panującym wewnątrz mroku.