Выбрать главу

WIEDEŃ: WIĘZIENIE SCHÖNBRUNN

Od chwili, gdy Malcolm Eberly został nagle zwolniony z więzienia po odbyciu niecałej połowy kary za oszustwa i fałszerstwa, do momentu, gdy po raz pierwszy usłyszał o habitacie Goddard, minął ponad rok.

Stary, pełen zakamarków pałac Schönbrunn został przekształcony w więzienie po zamieszkach uciekinierów, które obróciły w gruzy większą część Wiednia i okolicy. Gdy Eberly dowiedział się, że przyjdzie mu odbywać karę w Schönbrunn, ucieszył się; przynajmniej nie było to jedno z tych ponurych więzień państwowych, gdzie trzymano recydywistów. Szybko przekonał się, że się mylił: więzienie to więzienie, pełne oprychów i zboczeńców. Do stałych zagrożeń można było zaliczyć ból i poniżenie, a ich wiernym towarzyszem był strach.

Poranek zaczął się jak wszystkie inne: gwizdek na pobudkę wyrwał Eberly’ego ze snu. Zsunął się z górnej pryczy i czekał w milczeniu, aż trzech współtowarzyszy skorzysta z urny walki i toalety. Przyzwyczaił się już do panującego w celi odoru i na samym początku pobytu w więzieniu zrozumiał, że jedynym skutkiem skarg jest pobicie, przez strażników lub współwięźniów.

Wśród skazanych obowiązywała hierarchia. Na szczycie piramidy prestiżu stali ci, których skazano za zorganizowaną przestępczość. Mordercy, nawet ci nieszczęśnicy, którzy zabili w afekcie, cieszyli się większym szacunkiem niż złodzieje czy porywacze. Zwykli oszuści, jak Eberly, znajdowali się na dole tej struktury, skazani na świadczenie usług tym, którzy znajdowali się wyżej, czy tego chcieli, czy nie.

Eberly’emu na szczęście udało się dostać do celi, w której rządził były mechanik samochodowy z Kalabrii, skazany za rozbój, terroryzm, napady na banki i morderstwa. Choć ledwo piśmienny, Kalabryjczyk był urodzonym organizatorem: rządził swoim kawałkiem więzienia jak średniowiecznym lennem, rozsądzając spory i pilnując surowych zasad tak, że strażnicy zgadzali się na utrzymywanie przez niego porządku wśród więźniów nieco brutalnymi metodami. Kiedy Eberly odkrył, że potrzebuje człowieka umiejącego posługiwać się komputerem, by utrzymywać kontakty z rodziną w górskiej wiosce i resztkami bandy ukrywającymi na wzgórzach, został jego sekretarzem i wtedy już nikt nie miał prawa Eberly’ego molestować.

Ogłupiająca rutyna każdego długiego, nudnego dnia przyprawiała Eberly’ego o mdłości. Kiedy został objęty ochroną Kalabryjczyka, fizycznie miał się dobrze, ale bezbarwna egzystencja w celi, jedzenie, smród, durne pogawędki współwięźniów, doprowadzały go do obłędu. Próbował się czymś zająć, odwiedzając więzienną bibliotekę, gdzie mógł skorzystać ze ściśle nadzorowanego komputera, który zapewniał przynajmniej jakieś wirtualne połączenie ze światem zewnętrznym. Większość serwisów rozrywkowych była ocenzurowana albo niedostępna, ale władze więzienia pozwalały, czy nawet zachęcały, do korzystania z serwisów edukacyjnych. Eberly z desperacją zapisywał się na jeden kurs za drugim, zwykle kończąc go przed czasem i rozglądając się za następnym.

Najpierw zapisywał się na wszystkie kursy, jakie tylko znalazł: malarstwo renesansowe, psychologia transakcyjna, podział miejskich systemów oczyszczania wody, poezja Goethego. Temat nie miał znaczenia; musiał czymś zająć myśli, musiał opuszczać więzienie na kilka godzin dziennie, choćby tylko wirtualnie.

Stopniowo odkrył, że pociąga go studiowanie historii i polityki. Po jakimś czasie zapisał się na studia magisterskie na Wirtualnym Uniwersytecie Edynburga.

Zdziwił się ogromnie, gdy pewnego dnia strażnik wyciągnął go z kolejki na stołówce, gdzie Eberly wraz ze współwięźniami przesuwał się wolno, czekając na ledwo ciepłe śniadanie.

Kapitan, pozbawiony poczucia humoru mężczyzna o kwadratowej szczęce, postukał Eberly’ego pałką w ramię i rzekł:

— Za mną.

— Dlaczego ja? Co się stało? — wyrzucił z siebie zdumiony Eberly.

Kapitan podstawił mu elektryczną pałkę pod nos i pstryknął przełącznikiem napięcia.

— Nie wolno rozmawiać w kolejce! Za mną.

Pozostali skazańcy maszerowali w milczeniu, trzymając głowy prosto, ale przyglądając się uważnie Eberly’emu i kapitanowi, by po chwili odwrócić wzrok. Eberly przypomniał sobie, jak nieprzyjemny jest atak elektryczną pałką przy przełączeniu na maksymalne napięcie, opuścił głowę na piersi i posłusznie wyszedł za kapitanem ze stołówki.

Klawisz poprowadził go do małego, dusznego pomieszczenia w części więzienia, gdzie mieściły się biura strażników i administracja. Pokój miał jedno okno, szczelnie zamknięte i tak brudne, że promienie porannego słońca ledwo się przez nie przedzierały. Długi stół o porysowanej i odpryskującej politurze prawie wypełniał całe pomieszczenie. Siedziało przy nim dwóch mężczyzn w eleganckich garniturach, prawie wbijając się oparciami krzeseł w nagą, szarą ścianę.

— Siadać — rzekł kapitan, wskazując pałką na krzesło stojące z przodu stołu. Zastanawiając się, o co w tym wszystkim chodzi, Eberly powoli usiadł. Kapitan wyszedł na korytarz i zamknął cicho drzwi.

— Malcolm Eberly? — spytał mężczyzna siedzący za stołem. Był gruby, pucołowaty, o różowych policzkach i głęboko osadzonych oczach. Eberly’emu przyszedł na myśl wieprz.

— Tak, to ja — odparł Eberly, po czym dodał: — Proszę pana.

— Urodzony jako Max Erlenmeyer, jeśli nasze dane są poprawne — rzekł mężczyzna po prawej stronie wieprza. Wyglądał na człowieka sukcesu, miał gładkie, srebrzyste włosy i elegancki granatowy garnitur. Przypominał Eberly’emu wilka morskiego: łatwo było wyobrazić go sobie w dwurzędowej marynarce i założonej na bakier marynarskiej czapce.

— Zmieniłem nazwisko całkowicie legalnie, gdy…

— Bzdura — rzekł wilk morski, tonem tak lekkim, jakby prosił o szklankę wody. Wsłuchując się w jego akcent Eberly uznał, że to Anglik. To może się przydać.

— Ależ, proszę pana…

— To bez znaczenia — oznajmił wieprz. — Jeśli chce pan, żeby się do niego zwracać Eberly, nie widzę problemu. Może być?

Eberly pokiwał głową, oszołomiony.

— Jak ma się odbyć pańskie zwolnienie z więzienia? — spytał wieprz.

Eberly poczuł, że oczy otwierają mu się szeroko. Szybko jednak opanował się i spytał:

— A co mam zrobić, żeby zostać zwolnionym?

— Niewiele — rzekł wilk morski. — Tylko polecieć na Saturna. Stopniowo zaczynali odkrywać karty. Gruby był z Atlanty, z centrali Nowej Moralności, międzynarodowej organizacji fundamentalistycznej, która wychowała Eberly’ego w Ameryce.

— Byliśmy bardzo rozczarowani, kiedy uciekł pan z klasztoru w Nebrasce i wszedł na drogę przestępstwa — rzekł z autentycznym smutkiem na nalanej twarzy.

— Nie na drogę przestępstwa — zaprotestował Eberly. — Popełniłem błąd tylko raz, a teraz ponoszę konsekwencje.

Wilk morski uśmiechnął się z wyższością.

— Pana błąd polegał na tym, że dał się pan złapać. A my chcemy dać panu jeszcze jedną szansę.

Wyjaśnił, że jest katolikiem, współpracującym ze Świętymi Apostołami Europy przy różnych programach społecznych.

— Jednym z nich jest pan.

— Ja? — spytał zaskoczony Eberly. — Nie rozumiem.

— To naprawdę proste — rzekł wieprz, kładąc na stole dłonie złożone jak do modlitwy. — Międzynarodowe Konsorcjum Uniwersytetów organizuje ekspedycję na Saturna.

— Dziesięć tysięcy ludzi w samowystarczalnym habitacie — dodał wilk morski.

— Dziesięć tysięcy tak zwanych intelektualistów — rzekł wieprz z wyraźnym obrzydzeniem — obsługujących kadrę naukową, która chce badać planetę Saturn.