Wilk morski rzucił niechętne spojrzenie swojemu koledze, po czym mówił dalej.
— Niektóre rządy chcą, żeby pewni ludzie opuścili Ziemię. Po prostu chcą się ich pozbyć.
— Ci naukowcy to znakomici ludzie. Oni rzeczywiście chcą lecieć na Saturna.
— A wszyscy są oczywiście ateistami — dodał żeglarz.
— Oczywiście — mruknął Eberly.
Wiemy, że wielu ludzi chce uciec od dotychczasowego życia — podsumował wieprz. — Nie chcą się poddać niezbędnym regułom dyscypliny, jakie narzuca Nowa Moralność.
— To samo odnosi się do Brytanii i Europy — mówił wilk morski.
— Święci Apostołowie oczyścili miasta, wprowadzili moralność i porządek, pomagali nakarmić głodujących i znajdowali pracę dla tych, którzy ucierpieli podczas powodzi spowodowanych efektem cieplarnianym.
Wieprz kiwał głową.
— Nadal jednak wielu ludzi twierdzi, że ograniczamy ich wolność osobistą. Wolność osobistą! To wolność i przyzwolenie o mało nie doprowadziły do upadku cywilizacji.
— A powodzie? — wtrącił Eberly. — Efekt cieplarniany, susze i inne klęski żywiołowe?
— Kara rozgniewanego Boga — rzekł stanowczo wieprz.
— Ostrzega nas, że musimy nawrócić się na jego naukę.
— Co już w zasadzie zrobiliśmy — wtrącił wilk morski. — Nawet na nieszczęsnym Bliskim Wschodzie Miecz Islamu zdziałał cuda.
— Ale teraz ta misja na Saturna…
— Po wodzą bezbożnych ateistów.
— Będzie tam dziesięć tysięcy ludzi, którzy próbują uciec z drogi cnoty.
— Nie możemy dopuścić, żeby tak się stało.
— Dla ich własnego dobra.
— Oczywiście.
— Oczywiście — zgodził się pokornie Eberly, po czym dodał: — Nadal nie wiem, co to ma wspólnego ze mną.
— Chcemy, żeby pan tam poleciał.
— Aż na Saturna? — jęknął Eberly.
— Dokładnie — odparł wilk morski.
— Będzie pan naszym przedstawicielem na pokładzie habitatu. Możemy umieścić pana na stanowisku szefa działu zarządzania zasobami ludzkimi.
— Więc będzie miał pan pewien wpływ na to, kto tam poleci.
— Pod naszym nadzorem, to chyba jasne — dodał wieprz.
— Szefa działu zasobów ludzkich? Możecie to zrobić?
— Mamy swoje sposoby — odparł z uśmieszkiem wilk morski.
— Pana prawdziwym zadaniem będzie ustanowienie bogobojnych rządów na pokładzie habitatu — rzekł wieprz. — Nie wolno nam dopuścić do tego, żeby ateiści mieli kontrolę nad życiem dziesięciu tysięcy ludzi!
— Nie możemy dopuścić do tego, by habitat zmienił się w siedlisko grzechu — podkreślił wilk morski.
— Takie ograniczone, zamknięte środowisko potrzebuje, silnych, kontrolowanych rządów. W przeciwnym razie zniszczy samo siebie, jak ludzie zniszczyli wiele miast na Ziemi.
— Jest pan za młody, żeby pamiętać zamieszki i walkę o żywność.
— Pamiętam walki w St. Louis — rzekł Eberly, wzdrygając się. — Pamiętam głód. Pamiętam, jak moja siostra umarła wskutek wyniszczającej choroby po wojnie biologicznej.
— Nie chcemy, żeby coś takiego przytrafiło się tym biedakom lecącym na Saturna — rzekł wieprz, nadal ze złożonymi dłońmi.
— Bez względu na to, czy zdają sobie z tego sprawę czy nie — oznajmił wilk morski — będą potrzebowali dyscypliny i porządku, a tylko my możemy im to zapewnić.
— Liczymy na to, że wprowadzi ich pan na ścieżkę prawego życia.
— Co mogę zrobić sam?
— Otrzyma pan pomoc. Umieścimy w habitacie małą, ale zaangażowaną kadrę podobnie myślących ludzi.
— I ja mam być ich przywódcą?
— Tak. Ma pan odpowiednie umiejętności, dostrzegamy je w pańskim dossier. Z bożą pomocą będzie pan rządził dziesięcioma tysiącami dusz.
— Zgadza się pan? — spytał wilk morski. — Czy podejmie pan to wyzwanie?
Eberly z trudem opanował się, by nie roześmiać im się w twarz. Polecieć na Saturna albo zostać w więzieniu. Być przywódcą i rządzić albo gnić jeszcze dziewięć lat w cuchnącej celi.
— Tak — rzekł z cichą determinacją. — Z bożą pomocą podejmę to wyzwanie.
Dwóch mężczyzn uśmiechnęło się do siebie, zaś Eberly pomyślał, że zanim habitat doleci do Saturna on i wszyscy pozostali będą już daleko poza zasięgiem tych fanatyków religijnych.
— Rzecz jasna, jeśli nie uda się panu zrealizować naszych celów, dopilnujemy, żeby wrócił pan tutaj i odbył resztę wyroku.
— Może nawet dodamy kilka punktów do aktu oskarżenia — rzekł prawie z sympatią wilk morski. — Wie pan, w pana teczce jest w czym wybierać.
45 DNI DO STARTU
James Colerane Wilmot był dziedzicem tytułu, baronetem, który opuścił ojczysty Ulster tuż przed Ponownym Zjednoczeniem Irlandii, choć jego rodzina mieszkała tam od jakichś pięciuset lat.
Trzeba przyznać, że nie odczuwał żadnego żalu, gdy opuszczał dom rodzinny. Jego rodzina nigdy nie była zamożna; od ponad tuzina pokoleń walczyła o utrzymanie godnego życia hodując owce. Hodowla zwierząt ani trochę Wilmota nie bawiła. Jego namiętnością było badanie zwierzęcia ludzkiego. James Colerane Wilmot był antropologiem.
Był także bardzo utalentowanym przywódcą, co wyszło na jaw podczas wyniszczającej, cichej wojny środowisk akademickich. Czuł, że otrzymanie stanowiska dowodzącego tym dziwnym zbiorowiskiem ludzkim podczas misji na Saturna będzie ukoronowaniem jego kariery, prawdziwym, starannie kontrolowanym programem badawczym, autentycznym eksperymentem prowadzonym w dziedzinie, w której nikt dotąd nie był w stanie prowadzić eksperymentów.
Zamknięta, starannie ograniczona społeczność z samowystarczalną ekologią i niezależną gospodarką. Każdy aspekt ludzkiej egzystencji pod kontrolą. Ludzie z Europy, obu Ameryk, Azji i Afryki. Wolnomyśliciele, przeważnie ludzie, którzy nie chcieli poddać się ograniczeniom własnych społeczeństw. I oczywiście naukowcy. Oficjalnym celem tej misji było przeprowadzenie badań naukowych Saturna i jego gigantycznego księżyca, Tytana.
Wilmot miał jednak lepsze informacje. Wiedział, że prawdziwy cel lotu na Saturna jest inny, a sponsorzy zapewniający wsparcie finansowe woleli utrzymać go w tajemnicy.
Chiny odmówiły wzięcia udziału w eksperymencie. Jak zwykle wolały zachować to dla siebie, izolacjoniści do szpiku kości. Poza tym udział miała wziąć większość grup rasowych i religijnych. Jakie społeczeństwo stworzą dla siebie ci ludzie? To był dopiero prawdziwy eksperyment antropologiczny!
Wilmot w duchu szalał z radości na samą myśl, choć sam ukryty cel tego eksperymentu, prawdziwy powód wyprawy na Saturna, bardzo go martwił. Starał się jednak o tym nie myśleć, ciesząc się na samą myśl o rysujących się przed nim perspektywach.
Jego biuro było ścisłym odzwierciedleniem jego osobowości. Było prawie wierną kopią jego gabinetu w Cambridge. Zabrał ze sobą wielkie biurko zaprojektowane w Danii, o wyrazistych liniach, i wygodny fotel dopasowujący się do kształtu jego kręgosłupa, regały na książki i mały okrągły stół konferencyjny z czterema prostymi krzesłami. Wszystko z jasnego bukowego drewna, czyste, praktyczne, a mimo to ciepłe i wygodne. Nawet dywan, który pokrywał prawie całą podłogę, został przywieziony z Ziemi. W końcu, tłumaczył sobie Wilmot, będę tam mieszkał i pracował przez co najmniej pięć lat. Muszę mieć jakieś podstawowe wygody.