Выбрать главу

Jedyną nowością w gabinecie był fotel dla gości, kolejne dzieło duńskiego wzornictwa, składające się z lśniącej chromem rurowatej konstrukcji i skórzanych poduszek barwy karmelu.

Siedział w nim Manuel Gaeta i wyglądał na bardziej zrelaksowanego niż sam Wilmot. Trzecią osobą w pomieszczeniu był Edouard Urbain, główny naukowiec wyprawy, niski, smukły ciemnobrody mężczyzna z zaczesanymi do tyłu, rzednącymi włosami za powiększającą się łysiną. Siedział na jednym z zapasowych, wyglądających na sprężyste krzeseł, zwykle stojących przy stole konferencyjnym w rogu. Wilmot nie przepadał za Urbainem; uważał go za niepanującego nad emocjami Francuza, choć Urbain urodził się i wychował w Quebecu.

— Jak widzę, pana potencjał fizyczny i umysłowy jest wręcz niezwykły — zwrócił się Wilmot do Gaety, wskazując na wyświetlone na ekranie ściennym wyniki testów. — Bardziej niż niezwykły, w istocie jest pan niezwykłym okazem.

Gaeta uśmiechnął się niedbale.

— Taka praca.

Miał cichy głos, o prawie muzycznym brzmieniu. Był niewysoki, ale solidnie zbudowany i krzepki. Pod miękko układającą się koszulą rysowały się twarde mięśnie. Nie był szczególnie przystojny; widać było, że miał kiedyś złamany nos, być może wielokrotnie, a solidna szczęka nadawała mu wygląd buldoga. W głęboko osadzonych ciemnych oczach czaiło się coś przyjaznego, a jego uśmiech był zniewalający.

— Muszę coś panu powiedzieć, panie Gaeta…

— Manuelu — przerwał mu młodszy mężczyzna. — Proszę mi mówić po imieniu.

Wilmot poczuł się nieco niezręcznie. W przypadku tego mężczyzny wolał zachować lekki dystans. Zauważył, że choć Gaeta mówi po angielsku z amerykańskim akcentem, swoje imię wymawia wyraźnie po hiszpańsku. Wilmot zerknął na Urbaina, który nie zareagował, jeśli nie liczyć lekkiego uniesienia jednej brwi.

— Tak, przepraszam — rzekł Wilmot. — Muszę jednak panu… ci powiedzieć, Manuelu, bez względu na to, co mówią maniacy, zejście na powierzchnię Tytana będzie niemożliwe.

Uśmiech Gaety nie zbladł ani odrobinę.

— Astro Corporation wyłożyła pięć milionów międzynarodowych dolarów na to, żebym wykonał ten numer. Twoje konsorcjum uniwersyteckie podpisało umowę.

Urbain zareagował prawie gwałtownie.

— Nie! Przecież to niemożliwe! Nie da się zejść na powierzchnię Tytana. To byłoby pogwałcenie wszystkich znanych nam zasad.

— Musiało zajść jakieś nieporozumienie — rzekł łagodnie Wilmot. — Nikt dotąd nie był na powierzchni Tytana, a…

— Przepraszam — przerwał mu Gaeta — ale właśnie o to chodzi. Gdyby ktoś już był na powierzchni Tytana, to nie byłoby sensu, żebym wykonywał ten numer.

— Numer — powtórzył Wilmot z dezaprobatą.

— Mam wyposażenie — mówił dalej Gaeta. — Zostało przetestowane. Moja załoga jutro wchodzi na pokład. Potrzebuję tylko kawałka przestrzeni w warsztacie, gdzie mógłbym ustawić i przetestować sprzęt. Wszystko mamy już przygotowane.

Urbain potrząsnął gwałtownie głową.

— Na powierzchnię Tytana wysyłano dotąd wyłącznie zdalnie sterowane sondy. Ale nie ludzi!

— Z całym szacunkiem — rzekł spokojnie i uprzejmie Gaeta — myśli pan jak naukowiec.

— Oczywiście. A jak inaczej miałbym myśleć?

— A ja robię w showbiznesie, nie w nauce. Płacą mi za wykonywanie ryzykownych numerów, na przykład surfowanie w obłokach Jowisza albo zjazdy na nartach z Mount Olympus na Marsie.

— Numery — mruknął znów Wilmot.

— Tak, numery. Ludzie płacą mnóstwo pieniędzy za uczestnictwo w moich numerach. Po to jest sprzęt VR.

— Ekscytacja rzeczywistością wirtualną. Doświadczenie z drugiej ręki.

— Tak, tania podnieta. Ale przynosi kupę forsy. Moi inwestorzy odzyskają połowę wkładu w ciągu pierwszych dziesięciu sekund mojego pojawienia się w sieciach VR.

— Ryzykuje pan życiem, żeby inni ludzie mogli przeżyć przygodę podpięci do sieci VR — rzekł Urbain prawie oskarżycielskim tonem.

Gaeta uśmiechnął się jeszcze szerzej.

— Cały dowcip w umiejętności radzenia sobie z ryzykiem. Prowadźcie swoje badania, kupcie albo zbudujcie potrzebny sprzęt. Mówią, że jestem ryzykantem, ale na pewno nie głupcem.

— I chce pan zostać pierwszym człowiekiem, który stanie na powierzchni Tytana?

— To nie powinno być aż tak trudne. I tak tam lecicie, więc zabierzemy się z wami. Tytan ma atmosferę i przyzwoitą grawitację. Natężenie promieniowania jest najgorsze na Jowiszu.

— A skażenie? — dopytywał się Urbain.

Brwi Gaety powędrowały w górę.

— Skażenie?

— Na Tytanie jest życie. To mikroorganizmy: jednokomórkowce podobne do bakterii. Niemniej jednak jest to forma życia i musimy chronić ją przed skażeniem. To jest nasz podstawowy obowiązek.

Kaskader znów wyglądał na zrelaksowanego.

— Och, pewnie. Będę miał na sobie opancerzony skafander. Można go wyszorować i naświetlić ultrafioletem, kiedy wrócę. Wszystko, co będzie na zewnętrznej powierzchni skafandra, zginie.

Urbain potrząsnął głową jeszcze bardziej zapalczywie.

— Nie rozumie pan. Nie chodzi o to, żeby chronić nas przed skażeniem, ale te mikroorganizmy przed skażeniem przez nas.

— Że jak?

— Na Tytanie istnieje unikatowy system ekologiczny — rzekł Urbain z zapałem w błękitnych oczach i najeżoną brodą. — Nie możemy ryzykować, że pan go skazi.

— Ale to tylko zarazki!

Urbainowi opadła szczęka. Wyglądał jak Wierzący, który właśnie usłyszał bluźnierstwo.

— To są unikatowe organizmy — poprawił go z powagą Wilmot. — I nie wolno zakłócać im spokoju.

— Przecież na Tytanie już lądowały sondy — zaprotestował Gaeta. — I to całe mnóstwo!

— Wszystko poddano tak dokładnej dezynfekcji, jak tylko pozwalają na to zdobycze nauki — wyjaśnił Urbain. — Poddano je naświetlaniu promieniowaniem gamma, które prawie zniszczyło układy elektryczne. Niektóre z nich rzeczywiście zostały uszkodzone podczas dekontaminacji.

Gaeta wzruszył ramionami.

— W porządku, możecie tak samo odkazić mój skafander.

— Z tobą w środku? — spytał cicho Wilmot.

— W środku? A czemu?

Bo wchodząc do skafandra zostawi pan całą dżunglę mikroskopijnej flory i fauny na wszystkim, czego pan się dotknie — wyjaśnił Urbain. — Pot, wydzieliny ciała, i co tam jeszcze. Jeden odcisk palca, jeden oddech zawiera wystarczającą liczbę ziemskich mikrobów, żeby zniszczyć życie na Tytanie.

— Będę musiał być w skafandrze, kiedy podsmażycie go promieniowaniem gamma?

Wilmot skinął głową.

— Inaczej nie pozwolimy panu udać się na powierzchnię Tytana — wyjaśnił obojętnie Urbain.

38 DNI DO STARTU

Ależ on jest przystojny, kiedy się uśmiecha, odnotowała w pamięci Susan vel Holly. Tylko zawsze jest taki poważny!

Malcolm Eberly wpatrywał się intensywnie w trójwymiarowy obraz unoszący się w powietrzu nad jego biurkiem. Susan przypominał typowego kalifornijskiego surfera, ale tylko od szyi w górę. Miał krótko ostrzyżone blond włosy, zgodnie z najnowszą modą, wystające kości policzkowe i wydatną, mocno zarysowaną szczękę. Kształtny nos i zdumiewające błękitne oczy koloru alpejskiego nieba. I zabójczy uśmiech, ale tak rzadko się uśmiechał.

Odchyliła się, żeby pokazać mu się w całej krasie: ubrana w prostą bluzę i spodnie, które wolał, z rozpuszczonymi włosami, bez niesfornych loczków, które ścięła, bez malunku na czole; żadnych ozdób z wyjątkiem malutkich kolczyków z asteroidalnych diamentów w uszach. Nie zauważył żadnej z tych zmian.