— Musimy być bardziej selektywni podczas procesu wyboru — rzekł, nie spuszczając wzroku z obrazu. Mówił niskim, głębokim, wibrującym głosem, z amerykańskim akcentem, ale czasem dało się słyszeć staranny, wyszkolony akcent brytyjski.
— Popatrz — Eberly pstryknął pilotem i obraz uniósł się nad biurko; Susan dostrzegła trójwymiarowy wykres. Biuro było małe i prosto urządzone: nie było tam nic poza szarym, metalowym biurkiem Eberly’ego i sztywnym plastikowym fotelem, na którym siedziała Susan. Żadnych dekoracji na ścianach, a blat biurka był wręcz aseptycznie pusty.
Susan pochyliła się na swoim niewygodnym, trzeszczącym krześle, by przyjrzeć się uważniej poszarpanym kolorowym liniom pnącym się w górę na rozpościerającym się przed jej oczami wykresie. Zapamiętała go poprzedniego wieczora, zanim poszła do domu.
— W ciągu dwóch tygodni, odkąd zaczęłaś pracować w dziale zasobów ludzkich — powiedział Eberly — liczba zrekrutowanych wzrosła prawie o trzydzieści procent. Mogłoby z tego wynikać, że wykonujesz więcej pracy niż cała reszta personelu razem wzięta.
Bo chcę ci zrobić przyjemność, powiedziała w duchu. Nie miała jednak dość odwagi, żeby powiedzieć mu to wprost; nie miała odwagi, żeby powiedzieć cokolwiek, więc tylko się uśmiechała.
Nie odwzajemnił uśmiechu i mówił dalej.
— Zbyt wielu wśród nowo przybyłych to skazani dysydenci polityczni i wichrzyciele. Skoro były z nimi problemy na Ziemi, będą i tutaj.
Jej uśmiech zgasł.
— Ale czy nie taki jest cel naszej misji? — spytała. — Dać ludziom szansę? Nowe życie?
— W granicach rozsądku, Holly. W granicach rozsądku. Nie chcemy tam nałogowych buntowników, zdeklarowanych wichrzycieli. Może mamy jeszcze w następnym etapie zapraszać terrorystów do habitatu?
— Czyja źle wykonuję swoje obowiązki?
Myślała, że zacznie ją pocieszać, pochwali za dobrą pracę. Zamiast tego Eberly wstał i okrążył biurko.
— Chodź, pójdziemy się trochę przejść.
Zerwała się na równe nogi. Była odrobinę wyższa od niego. Od ramion w dół Eberly był smukły, prawie chudy. Cienkie ramiona, wąska klatka piersiowa, zarys brzuszka. Przydałoby mu się trochę ćwiczeń, pomyślała. Zbyt ciężko pracuje w biurze. Muszę go częściej wyciągać na zewnątrz, zaprowadzić na siłownię, żeby się trochę rozruszał.
Szła za nim w milczeniu korytarzem, który ciągnął się wzdłuż innych biur administracji habitatu i kończył drzwiami prowadzącymi na zewnątrz.
Przez długie okna wlewało się jasne światło słoneczne. Pomiędzy hiacyntami fruwały kolorowe motyle, wielobarwne tulipany i krwistoczerwone maki kwitły wzdłuż ścieżki. W milczeniu minęli ścieżkę, która biegła wzdłuż grupy niskich, białych budynków, a dalej grzbietem wzgórza, na którym zbudowano wioskę. Wyłożona ciemną cegłą dróżka prowadziła dalej na brzeg jeziora u stóp wzgórza i na uroczą łąkę. Minął ich rowerzysta, zjeżdżający wolno łagodnym zboczem. Młode drzewa liściaste rzucały cień, Susan słyszała bzyczenie owadów i śpiew ptaków wśród krzewów. Zamknięty system ekologiczny, z takim trudem założony i utrzymywany. Przyglądając się porośniętym trawą poletkom i kępom wysokich drzew wznoszących się wzdłuż dalszego odcinka ścieżki, Susan pomyślała, że trudno uwierzyć w to, że znajdują się wewnątrz wielkiego, zbudowanego przez ludzi walca, unoszącego się w kosmicznej pustce kilkaset kilometrów nad powierzchnią Księżyca, przynajmniej do chwili, aż się nie podniesie głowy i nie zobaczy, że teren wznosi się do góry.
— Holly?
Skierowała na niego uwagę.
— Przepraszam — wyjąkała zawstydzona. — Chyba się zamyśliłam.
Pokiwał głową, jakby przyjął jej przeprosiny.
— Tak, zapominam czasem, jakie to jest piękne. Masz absolutną rację, nikt nie powinien przyjmować tego jako czegoś oczywistego.
— Co mówiłeś?
— Nieważne — uniósł rękę i zatoczył nią krąg dramatycznym gestem. — To jest ważne, Holly. Ten świat, który dla siebie stworzycie.
Teraz mam na imię Holly, przypomniała sobie. Skoro możesz zapamiętać wszystko, co się z tobą dzieje, pamiętaj, jak masz na imię, na litość boską.
Zdecydowała się jednak zapytać:
— Dlaczego chciałeś, żebym zmieniła imię?
Eberly przechylił głowę i zamyślił się, nim odpowiedział.
— Zasugerowałem każdemu z nowych rekrutów, żeby zmienił imię. Wkraczasz do nowego świata, zaczynasz nowe życie. Nowe imię wydaje się czymś na miejscu, prawda?
— Och, tak! Na pewno.
— A mimo to — westchnął — tak niewielu postępuje zgodnie z moją sugestią. Przywiązują się do przeszłości.
— To trochę jak chrzest, prawda? — spytała Holly.
Spojrzał na nią i dostrzegła w jego przeszywających błękitnych oczach coś na kształt szacunku.
— Tak, jak chrzest. Narodzenie się na nowo. Rozpoczynanie nowego życia.
— To będzie moje trzecie życie — powiedziała.
Eberly pokiwał głową.
— Nie pamiętam mojego pierwszego życia — powiedziała. — Pamiętam tylko, że moje drugie życie zaczęło się siedem lat temu.
— Nie — odparł stanowczo Eberly — Twoje życie zaczęło się dwa tygodnie temu, kiedy tu przybyłaś.
— Tak. Słusznie.
— I dlatego zmieniłaś imię, tak?
— Tak — powtórzyła z namysłem. Jaki on jest piekielnie poważny! Szkoda, że nie potrafię sprawić, by się uśmiechnął.
Eberly zatrzymał się i obrócił powoli dookoła, napawając się widokiem świata, który rozpościerał się wokół nich i wspinał gdzieś wysoko nad ich głowami, by całkowicie ich otoczyć.
— Urodziłem się w strasznej nędzy — powiedział cicho, prawie szeptem. — Urodziłem się przedwcześnie, bardzo chory. Wszyscy sądzili, że nie przeżyję. Mój ojciec ulotnił się, kiedy byłem jeszcze niemowlęciem, a matka znalazła sobie wędrownego robotnika, Meksykanina. Chciał, żebym umarł. Gdyby nie Nowa Moralność, umarłbym przed ukończeniem szóstego miesiąca życia. Zabrali mnie do szpitala, wysłali do szkoły. Uratowali moje ciało i duszę.
— Cieszę się — rzekła Holly.
— Nowa Moralność uratowała Amerykę — wyjaśnił Eberly. — Kiedy efekt cieplarniany spowodował zalanie terenów nadbrzeżnych i zaczęła się wojna o żywność, Nowa Moralność przywróciła porządek i przyzwoitość.
— W ogóle nie pamiętam Stanów — odparła. — Tylko Selene. Wcześniej nic.
Zachichotał.
— Ale nie masz problemu z zapamiętaniem wszystkiego, co działo się potem. W życiu nie spotkałem nikogo, kto miałby taką pamięć.
Holly wzruszyła obojętnie ramionami.
— To przez te kuracje RNA, które mi zaaplikowano.
— Ach tak, oczywiście.
Eberly znów zaczął powoli iść.
— Cóż, Holly, oto jesteśmy tutaj. My i dziesięć tysięcy innych ludzi.
— Dziewięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem — poprawiła ze złośliwym uśmieszkiem.
Opuścił lekko podbródek jakby w uznaniu dla jej arytmetyki, całkowicie poważny, odporny na jej nieśmiały żart.
— Tu możesz stworzyć zupełnie nowy świat — rzekł Eberly. — Czysty, pełny i nowy. Należysz do najszczęśliwszych ludzi w historii.
— Ty też — odparła.
Wykonał nieokreślony gest.
— Jestem tylko jednym człowiekiem. Was jest dziesięć tysięcy. Minus dwóch, zgadza się? To wy stworzycie ten nowy świat. Będzie taki, jak będziecie chcieli. Ja się cieszę choćby z tego, że tu jestem z wami, i pomogę wam jak tylko będę mógł.