Holly podeszła na palcach do telefonu na ścianie przy kuchennych drzwiach i szybko zadzwoniła do Kris. Ktoś musi wiedzieć, że żyję, i że Kananga mnie ściga, powiedziała sobie w duchu.
Wyrecytowawszy szybko wiadomość dla Kris, wróciła do klapy, zeszła drabinką w dół i pobiegła prawie kilometr głównym tunelem, zanim osunęła się na podłogę, dysząc.
Ty tępa idiotko, pomyślała. Byłaś w cholernym magazynie i nie pomyślałaś o tym, żeby wziąć coś do jedzenia, głupia.
Żołądek potwierdził to głośnym burczeniem.
— Dzwoniła? — dopytywał się Kananga. — Kiedy? Skąd? Jego asystentka, odziana w czarną bluzę i spodnie, jakich Kananga wymagał od pracowników ochrony, odparła:
— Z magazynu kafeterii, prawie godzinę temu.
— Godzinę temu? — warknął Kananga, wstając od biurka. Kobieta zerknęła na palmtopa.
— Dokładnie pięćdziesiąt dwie minuty temu, proszę pana.
— I dlaczego dopiero teraz się o tym dowiaduję?
— Nie mamy pełnej obsady, proszę pana. Nie możemy monitorować wszystkich rozmów w habitacie w czasie rzeczywistym. To jest…
— Macie natychmiast uruchomić zautomatyzowany program. Wykorzystać zapis jej głosu, żeby rozpoznane cechy uruchamiały alarm. Natychmiast!
— Dobrze, proszę pana.
— Ta kobieta to niebezpieczna psychopatka. Trzeba ją złapać, zanim kogoś zabije!
Asystentka wyszła z biura Kanangi, uciekając przed jego wściekłym spojrzeniem.
Kananga powoli usiadł. Kafeteria. Oczywiście. Musi coś jeść. Po prostu wyślemy ekipy do kafeterii i restauracji. Prędzej czy później przyjdzie po jedzenie. I wtedy będziemy ją mieli.
Gaeta jeszcze nigdy nie przeżył zamieci, nigdy nie próbował przedzierać się przez zaspy śniegu przy wiejącym w twarz zimnym wietrze i kłujących płatkach śniegu.
Przez prawie pół minuty tkwił w najgwałtowniejszej zamieci, jaką był w stanie stworzyć dla niego Fritz. Dookoła niego latały lodowe kryształki, otaczając oślepiającym wirem błyszczącej, mieniącej się bieli. Stalowe kulki uderzały o opancerzony skafander tak głośno, że Gaeta bał się, że pęknie. Martwił się szczególnie o szybkę hełmu. Wiedział, że jest kuloodporna, ale jak naprawdę jest wytrzymała? Stał pod ostrzałem z broni maszynowej, obrzucany wystrzeliwanymi z ponaddźwiękową prędkością kulkami z nierdzewnej stali.
Przetrwał. Utrzymał się na nogach, a nawet wykonał kilka kroków pod prąd, w oślepiającą białą zawieję. Łomot kulek był tak głośny, że zagłuszał głos Fritza odliczający w słuchawkach czas.
Mógł tylko stać i trwać. I patrzyć na świecące na szybce hełmu kontrolki. Wszystkie cholerne światełka paliły się na zielono, wszystkie czujniki sygnalizowały, że skafander funkcjonuje prawidłowo. Och! Jedno zżółkło. Dostrzegł, że to nic ważnego: awaria smarowania jednego ze stawów kolanowych. Zaraz jednak włączyła się rezerwa i światełko przybrało zielony kolor.
Hałas był ogłuszający. Jakby tysiąc szalonych dzięciołów naraz zaatakowało skafander. Dlaczego ja się babram w tym gównie? Dlaczego życie upływa mi na umieraniu ze strachu po raz kolejny? Dlaczego w końcu nie wezmę tej forsy i nie pójdę na emeryturę, dopóki jeszcze mam obie ręce i nogi?
Jak stara śpiewka w głowie Gaety rozległa się odpowiedź: i co, porzucić showbiznes? Zaśmiał się głośno.
I wszystko się skończyło. Tak nagle, jak się zaczęło, wszystko znikło. Gaeta stał w niewygodnym skafandrze, a w uszach mu dzwoniło jak po bombardowaniu.
— Z czego się śmiejesz? — dopytywał się Fritz.
Gaeta nie przestawał się uśmiechać.
— Śmieję się niebezpieczeństwu w twarz, Fritz. Nie czytałeś tego w moich materiałach prasowych? Chyba sam to napisałeś.
Napełnienie odciętej części korytarza powietrzem i wydostanie Gaety ze skafandra zajęło im prawie pół godziny.
Fritz dokładnie przyjrzał się skafandrowi, badając każdy centymetr kwadratowy przez szkło powiększające.
— Powgniatany, ale cały — oznajmił.
— Więc możemy postępować według planu.
— Tak, sądzę, że tak.
Zabrzęczał komunikator Gaety. Otworzył go i zobaczył na małym ekranie Nadię Wunderly.
— Jeśli martwiłaś się o wynik testu…
— Nie, nie, nie! — wykrzyknęła z podnieceniem. — Tylko chciałam ci coś jak najszybciej powiedzieć. Jesteś największym szczęściarzem w Układzie Słonecznym!
— To znaczy?
— Będziemy świadkami przechwycenia! — Wunderly niemal krzyczała. — Trzy dni po naszym wejściu na orbitę Saturn przechwyci asteroidę z Pasa Kuipera!
— Co? Co to znaczy? Mów wolniej.
— Manny, mały odłamek pokrytej lodem skały zbliża się do Saturna od Pasa Kuipera, za Plutonem. Już wpadł w studnię grawitacji Saturna. Przeprowadziłam obliczenia. Wpadnie na orbitę Saturna i uderzy w sam środek pierścienia B! Trzy dni po naszym wejściu na orbitę Saturna!
— Trzy dni? — spytał Fritz patrząc Gaecie przez ramię na twarz Wunderly, na której malowała się ekstaza.
— Tak! Jeśli odłożysz swoją wycieczkę o trzy dni, możesz się znaleźć tam, gdzie nastąpi przejęcie!
KSIĘGA TRZECIA
Zgadzam się (…), że fałszywy i potępienia godny jest pogląd, jakoby Jowisz, Saturn i Księżyc miały mieszkańców, a przez „mieszkańców” rozumiem istoty podobne do nas, ludzi w szczególności. (…) Gdyby istniały jakiekolwiek przesłanki, że na Księżycu czy na którejkolwiek planecie mogą istnieć istoty żywe i rośliny, różniące się nie tylko od ziemskich, ale i od naszych najdziwniejszych wyobrażeń, ja ze swej strony nie potwierdzałbym ani nie zaprzeczał, ale pozostawił decyzję mądrzejszym ode mnie.
4 DNI DO WEJŚCIA NA ORBITĘ SATURNA
Kontrolowana wrzawa, pomyślał Eberly. Tak to ma wyglądać: kontrolowana wrzawa.
Odkąd został powołany na zastępcę administratora habitatu, Eberly przeniósł swoją centralę wyborczą z apartamentu do pustego magazynu we wiosce Kair. Magazyn był na tyle duży, że pomieścił jego spory personel zajmujący się kampanią i jeszcze większą kolekcję komputerów i sprzętu komunikacyjnego.
Rzadko odwiedzał centralę, wolał trzymać się z daleka od swoich szeregowych żołnierzy. Im rzadziej mnie widzą, uzasadniał, tym bardziej będą cenić te wizyty.
Wieczór przed dniem wyborów był jedną z tych rzadkich okazji. Kiedy Eberly wkroczył przez wielkie podwójne drzwi magazynu, otoczył go od razu tłum ochotników. Uśmiechali się do niego radośnie, zwłaszcza kobiety.
Pozwolił się oprowadzić po prowizorycznych stanowiskach roboczych i uścisnął dłoń każdemu ochotnikowi z osobna. Obnosił swój najlepszy uśmiech. Zapewniał ich, że jutrzejsze wybory będą ich wspólnym, wielkim triumfem. Odwzajemniali uśmiechy i potakiwali mu: „Nie możemy przegrać” i „Jutro o tej samej porze będzie pan zwycięzcą”.
Eberly w końcu się od nich uwolnił i pozwolił, by Morgenthau zaprowadziła go do niewielkiego prywatnego biura, które wydzielono na samym końcu magazynu. Zgodnie z jego życzeniem, ten gabinet oddzielono solidnymi ścianami sięgającymi sufitu, a nie niskimi ściankami działowymi. I ściany były dźwiękoszczelne.
Vyborg siedział za biurkiem, Morgenthau zamknęła za Eberlym drzwi. Kananga siedział przy rzędzie komputerowych konsoli. Obaj wstali.
— Wszystko zgodnie z planem — rzekł Vyborg, gdy Eberly zbliżył się do biurka.