Holly patrzyła na niego czując, jak przepełnia ją uwielbienie.
— Ale wiesz, musisz nam pomóc zbudować ten nowy świat. Będziemy potrzebowali twojej wyobraźni, twojego… — przez sekundę szukała słowa w pamięci — …zaangażowania.
— Oczywiście, zrobię, co będę mógł. — odparł. I po raz pierwszy się uśmiechnął.
Holly poczuła zachwyt.
— Ale wy też musicie dać z siebie wszystko — dodał. — Będę oczekiwał takiego samego zaangażowania i ciężkiej pracy jak od samego siebie. Nie mniejszego, Holly.
Pokiwała głową w milczeniu.
— Musisz całkowicie zaangażować się w to, co robisz — rzekł Eberly. — Całkowicie.
— Tak będzie — odparła Holly. — Już tak jest. Naprawdę.
— Każdy aspekt twojego życia musi być podporządkowany pracy — podkreślił. — Nie ma czasu na bzdury. Żadnego romantycznego angażowania się.
— Nie jestem w nic zaangażowana, Malcolm — rzekła cicho. A szkoda, dodała w duchu. Chciałabym być. Z tobą.
— Ja też nie — odparł. — Zadanie, jakie mamy wykonać, jest zbyt ważne, by jakieś osobiste kłopoty stanęły nam na drodze.
— Rozumiem, Malcolm. Naprawdę.
— Dobrze. Cieszę się.
Kij i marchewka, pomyślał Eberly. Tak można ją kontrolować.
DWIE GODZINY DO STARTU
Eberly znalazł sobie miejsce; oparł się plecami o długie okno bąbla obserwacyjnego. Za grubą kwarcową taflą powoli obracały się gwiazdy, gdy gigantyczny habitat wirował wolno wokół osi. W pole widzenia powoli wpełzł Księżyc, tak bliski, że widać było gładkie platformy startowe portu kosmicznego im. Armstronga, poczerniałe po tylu latach smagania ogniem wylotowym rakiet, i dwie bliźniacze kopuły Selene, zagrzebane w ziemi publiczne place, i wielką wyrwę tam, gdzie robotnicy właśnie budowali trzeci. Niektórzy twierdzili, że widzą poszczególne traktory i wagoniki kolejki linowej pędzące do oddalonych osiedli, jak krater Heli czy obserwatorium Farside.
Eberly nigdy nie wyglądał przez bulaje, jeśli nie musiał. Widok Księżyca, gwiazd, kosmosu kołyszącego się wolno w jego oczach przyprawiał go o mdłości. Obrócił się do niego plecami. Poza tym, jego praca, przyszłość, przeznaczenie były związane z wnętrzem habitatu, nie przestrzenią na zewnątrz.
Obok niego, patrząc w okno najwyraźniej bez żadnych niemiłych skutków ubocznych, stała niska, potężnie zbudowana kobieta w tandetnej bluzie o wielu odcieniach czerwieni i pomarańczu oraz bezkształtnych beżowych spodniach. Na większości palców miała połyskujące pierścionki, na nadgarstkach bransolety, w uszach kolczyki, a pod podwójnym podbródkiem naszyjnik. Ruth Morgenthau należała do nielicznej kadry Świętych Apostołów, których umieszczono w habitacie. Eberly wiedział, że nie zmuszono jej do wzięcia udziału w locie na Saturna w jedną stronę; zgłosiła się na ochotnika.
Za nią stał szczupły niski mężczyzna o niezadowolonej minie, w wytartej marynarce z czarnej sztucznej skóry.
— Malcolmie — rzekła Morgenthau machając pulchną dłonią. — Pozwól, że ci przedstawię doktora Sammiego Vyborga. — Obróciła się. — Doktorze, Malcolm Eberly.
— Miło mi pana poznać — rzekł Vyborg piskliwym, nosowym tonem. Jego twarz przypominała czaszkę z naciągniętą na nią skórą. Wystające zęby. Wąskie szparki oczu.
Eberly krótko uścisnął wyciągniętą dłoń.
— Doktor?
— Edukacji. Z Uniwersytetu w Wittenberdze.
Na wargach Eberly’ego pojawił się cień uśmiechu.
— Uniwersytet Hamleta.
Vyborg wyszczerzył się.
— Tak, jeśli wierzyć Szekspirowi. W zapiskach uniwersyteckich nie ma wzmianki o żadnym Duńczyku. Sprawdzałem.
— Zapisy sięgają aż tak dawnych czasów? — spytała Morgenthau.
— Oczywiście są dość fragmentaryczne.
— Przeszłość mnie nie interesuje — rzekł Eberly. — Pracuję dla przyszłości.
— Tak sądziłem — skinął głową Vyborg.
Eberly rzucił Morgenthau ostre spojrzenie, a ona wtrąciła pośpiesznie:
— Wyjaśniłam doktorowi Vyborgowi, że naszym zadaniem jest przejęcie kontroli nad zarządzaniem habitatem, kiedy już wyruszymy.
— Czyli za jakieś dwie godziny — dodał Vyborg.
Eberly przeniósł wzrok na niskiego mężczyznę i spytał:
— Dopilnowałem, żeby znalazł się pan na wysokim stanowisku w dziale łączności. Czy potrafi pan kierować całym działem, gdyby zaszła taka potrzeba?
— W dziale nade mną są dwie bardzo wpływowe osoby — odparł Vyborg. — Żadna z nich nie jest wierząca.
— Znam schemat organizacyjny! — warknął Eberly. — Sam go stworzyłem. Nie miałem wyboru, musiałem zaakceptować tych dwóch ateistów nad panem, ale to pana wybrałem do rządzenia działem. Potrafi pan?
— Oczywiście — odparł Vyborg bez wahania. — Ale co się stanie z moimi przełożonymi?
— Kiedy już wyruszymy, nie będziemy mogli odesłać ich do domu — przypomniała Morgenthau z uśmiechem, który rzeźbił jej dołeczki w policzkach.
— Zajmę się nimi — odparł stanowczo Eberly — gdy nadejdzie właściwa chwila. Teraz chciałbym tylko dowiedzieć się, czy mogę na panu polegać.
— Może pan — odparł Vyborg.
— Całkowicie i absolutnie. Chcę całkowitej lojalności.
— Może pan na mnie liczyć — oświadczył Vyborg. Po czym znów się uśmiechnął i dodał: — Jeśli tylko sprawi pan, że zostanę szefem działu łączności.
— Sprawię.
Morgenthau uśmiechnęła się, zadowolona z tego, że ci dwaj mężczyźni potrafią ze sobą współpracować, oraz z idei, której poświęciła swoje życie.
Holly odczuła napływ rozpaczy. Szukała Malcolma wszędzie, od jego skromnego biura po boksy w dziale zarządzania zasobami ludzkimi, w korytarzach innych budynków administracji. Ani śladu.
Przegapi start, pomyślała. A przecież wszystko zaplanowała: zabierze Malcolma nad jezioro koło wioski. Profesor Wilmot i jego menedżerowie zorganizowali kilkanaście miejsc w habitacie, gdzie ludzie mogli zebrać się i oglądać ceremonię startu na wielkich ekranach, które ustawiono na otwartej przestrzeni. Holly pomyślała, że brzeg jeziora to najlepsze miejsce, najładniejsze i najbliżej biura.
Malcolma nigdzie jednak nie było. Gdzie on się podział? Co robi? Wszystko przegapi! Ludzie napływali ścieżkami w kierunku punktów zbiórki, gdzie ustawiono wielkie ekrany, w parach i większych grupach, plotkując, śmiejąc się, machając do niej. Holly zignorowała ich i szukała Malcolma.
I nagle go zobaczyła, idącego ścieżką wśród drzew z tą grubą kobietą, Morgenthau. Holly skrzywiła się. Spędza z nią dużo czasu, pomyślała. Kiedy się im przyjrzała, na jej ustach pojawił się złośliwy uśmiech: Morgenthau ciężko dyszała, próbując dotrzymać kroku Malcolmowi, który sadził wielkimi krokami. Dobrze jej tak, pomyślała Holly i ruszyła w ich stronę, by przechwycić Malcolma i zaprowadzić go nad brzeg jeziora. Chciała, by był z nią, gdy habitat wyruszy w długą drogę na Saturna.
Z nikim innym. Ma być ze mną.
Siedząc na łóżku Pancho Lane patrzyła ze smutkiem na hologram przedstawiający wiszącego w kosmicznej pustce Goddarda. Wyglądało to, jakby pół jej sypialni znikło zastąpione przestrzenią kosmiczną, a pośrodku unosiła się obracająca się powoli miniaturka habitatu. W polu widzenia pojawił się też Księżyc, ospowaty i jasno świecący. Pancho widziała promień lasera na szczycie Mount Yeager, tuż powyżej Selene, nie tak daleko od jej własnej sypialni.