Выбрать главу

W schludnie, wygodnie urządzonym centrum dowodzenia, Timoshenko skrzywił się patrząc na dane pojawiające się na konsoli.

— Zbieramy więcej pyłu niż zakładaliśmy — oznajmił. Kapitan Nicholson skinęła głową nie spuszczając wzroku z własnych ekranów.

— Nie ma się czym przejmować.

— To powoduje ścieranie się kadłuba.

— W dopuszczalnych granicach. Kiedy znajdziemy się na orbicie, będziemy się poruszać razem z cząsteczkami pyłu i poziom tarcia spadnie.

Timoshenko dostrzegł, że nawigator i pierwszy oficer wyglądają na zaniepokojonych, mimo zapewnień pani kapitan.

— Jeśli tarcie spowoduje uszkodzenie nadprzewodzącego drutu — rzekł pierwszy oficer — dojdzie do awarii osłony antyradiacyjnej.

Kapitan obróciła się w fotelu w jego stronę. Była niewielką kobietką, ale jej wystająca kwadratowa szczęka sugerowała, że to twarda sztuka.

— I co ja mam z tym zrobić, panie Perkins? Jesteśmy w fazie swobodnego spadania. Mam włączyć wsteczny i wycofać ze studni grawitacji Saturna?

— Och nie, pani kapitan. Ja tylko…

— Proszę więc zająć się swoimi obowiązkami i przestać zachowywać się jak baba. Obliczyliśmy tarcie jeszcze zanim opuściliśmy orbitę okołoksiężycową, tak? Nie dojdzie do uszkodzenia osłony.

Pierwszy oficer przechylił głowę i patrzył na ekrany, jakby od tego zależało jego życie.

— A pan — zwróciła się do nawigatora — ma pilnować tej nadlatującej śnieżki. Jeśli istnieje jakieś niebezpieczeństwo, to wiąże się właśnie z tym.

— Leci przewidywaną trajektorią ze zbieżnością 99,999% — rzekł nawigator.

— Ale i tak proszę nie spuszczać jej z oka — warknęła kapitan Nicholson. — Astronomowie mogą sobie przewidywać co chcą, a jak nas trafi taka jedna, to po nas.

Timoshenko uśmiechnął się kwaśno. Twarda sztuka. Będzie mi jej brakowało jak odleci.

I wtedy zrozumiał, że kiedy ona i dwie pozostałe osoby z załogi odlecą, on będzie najstarszym jej członkiem. Najstarszym i jedynym.

— Sprzedał nas — syknął Vyborg. — Ten zdrajca nas sprzedał. Kananga oglądał na monitorze nieudane spotkanie Eberly’ego i roześmiał się na głos.

— Nie — rzekł. — Próbował nas sprzedać. I mu się nie udało. Siedzieli w biurze Morgenthau. Zza biurka wyłączyła obraz kamery, po czym pochyliła się w trzeszczącym fotelu.

— Co w takim razie z nim zrobimy? — spytała.

— To zdrajca — powtórzył Vyborg. — Oportunistyczna chorągiewka, która za parę groszy sprzeda własną matkę.

— Zgoda — przytaknęła Morgenthau z ponurą miną. — Ale co mamy z nim zrobić?

Kananga nadal się uśmiechał.

— Do tego służą śluzy powietrzne. Jego i dziewczynę.

— A Cardenas? — spytała Morgenthau. — A kaskader? A Wilmot i wszyscy ci, którzy się nam sprzeciwiali?

Kananga już miał skinąć głową, kiedy zrozumiał, o co jej chodzi. Potarł podbródek z namysłem.

— Nie możemy zabić wszystkich, którzy się z nami nie zgadzają — rzekł Vyborg. — Niestety.

— Tak — rzekł Kananga. — Nawet moi najlepsi ludzie postawiliby gdzieś granicę.

— Musimy więc ich mieć pod kontrolą, nie zabijając — rzekła Morgenthau.

— A możemy mieć pod kontrolą Eberly’ego? Za parę godzin zostanie powołany na administratora habitatu.

— To nic nie znaczy — zapewniła go Morgenthau. — Widziałeś, jak ci ludzie zareagowali na prośbę o pomoc. Malkontenci i wolnomyśliciele nie kiwną palcem, żeby mu pomóc.

— Oni go wybrali.

— Tak, i teraz oczekują, że będzie rządził tak, żeby ich nie obchodziło. Nie chcą się angażować, bycie aktywnymi obywatelami to za duży kłopot.

— Ach — rzekł Kananga. — Rozumiem.

— Dopóki nie będziemy sprawiać ludziom kłopotu, dadzą nam wolną rękę i będziemy mogli rządzić jak chcemy.

— Eberly będzie miał więc stanowisko, ale należy się upewnić, żeby nie miał władzy?

— Dokładnie. Będzie musiał tańczyć, jak mu zagramy.

— A Wilmot?

— Już jest nieszkodliwy.

— Cardenas? Kaskader? — spytał Vyborg.

— Kaskader zrobi swój numer i odlatuje. Odleci szybkim statkiem przywożącym naukowców z Ziemi.

— Cardenas — powtórzył Vyborg. — Nie chcę jej tutaj. I jej nanomaszyn.

— I ta cała Lane — wtrącił Kananga, dotykając policzka, w który kiedyś oberwał. — Należy ją uciszyć. Na stałe.

— Powinno się ją skazać za morderstwo Romero — oznajmiła Morgenthau.

— Lepiej, żeby zginęła podczas próby ucieczki — rzekł Kananga.

— Tak, pewnie tak.

— A co z Cardenas? — powtórzył Vyborg.

Morgenthau wzięła głęboki oddech.

— Mnie ona też się nie podoba. Trzeba by z niej zrobić wichrzyciela.

Na jej twarzy pojawiła się nagle radość. — Nanotechnologia! A gdybyśmy udowodnili, że doktor Cardenas pichci w swoim laboratorium niebezpieczne nanomaszyny?

— Przecież tak nie jest.

— Ale ludzie w to uwierzą. Szczególnie jak rozgłosimy, że Romero został zabity przez nanomaszyny.

Mimo zaufania do mechaniki newtonowskiej, mimo zapewniania Timoshenki i dwóch pozostałych członków miniaturowej załogi, że wszystko będzie w porządku, kapitan Nicholson poczuła jakiś dziwny ucisk w środku, gdy zegar odliczał ostatnie sekundy.

Wszystkie ekrany wyglądały tak normalnie, że aż nudnie. Najwyraźniej z ich trajektorią nie działo się nic złego. Tarcie pyłu było niepokojące, ale przekraczało przewidywane wartości nieznacznie. Zbliżająca się kula lodowa leciała po przewidywanej trajektorii, w bezpiecznej odległości dwustu tysięcy kilometrów od habitatu.

A jednak…

— Trzydzieści sekund do wejścia na orbitę — rozległ się zsyntetyzowany głos komputera.

Wiem, powiedziała sobie w duchu Nicholson. Potrafię to odczytać z zegara, ty głupia kupo krzemu.

— Tarcie wzrasta — zawołał Timoshenko.

Kapitan dostrzegła, że nadal mieści się w dopuszczalnych limitach. Mimo to nie należało go lekceważyć, mimo jej zapewnień.

— Dziesięć sekund — odliczał komputer. — Dziewięć… osiem…

Nicholson oderwała wzrok od ekranu. Pozostała trójka wyglądała na zaniepokojonych, siedzieli pochyleni nad swoimi konsolami.

A jeśli coś się zepsuje? Co mogłabym wtedy zrobić? Czy ktokolwiek mógłby coś zrobić?

— Trzy… dwa… jeden. Habitat na orbicie.

Nawigator podniósł wzrok znad konsoli, a jego ponura mina przeszła w szeroki uśmiech.

— Gotowe. Jesteśmy na orbicie. Idealnie, z dokładnością do 99,999%.

— Tarcie gwałtownie spada — zawołał Timoshenko.

Nicholson pozwoliła sobie na wąski uśmiech.

— Gratulacje, panowie. Staliśmy się czterdziestym pierwszym księżycem Saturna.

Wstała z fotela, zauważyła, że bluzka klei jej się do pleców, po czym wyrzuciła ręce do góry i wrzasnęła: — Hurra!

Jak większość mieszkańców habitatu, Manuel Gaeta obserwował na ekranie wejście na orbitę. Z Kris Cardenas przy boku.

— To niesamowite, prawda? — mruknęła, patrząc na Saturna: wielobarwne smugi wirujące na tarczy planety, pierścienie wiszące nad równikiem, lśniące jasno w świetle odległego Słońca, rzucające głęboki cień na powierzchnię tego obcego świata.

Pierścienie przechylały się, prawie jakby wylatywały na spotkanie nadlatującego habitatu, z każdą sekundą stawały się coraz węższe i widoczne w perspektywie, aż stały się wąską jak ostrze noża kreską na tle pękatej planety.