Ona tam naprawdę leci, poskarżyła się Pancho w duchu. Sis leci tą cholerną puszką, tak daleko ode mnie, jak tylko może. Uratowałam jej życie, zaharowywałam się, żeby opłacić koszty leczenia, hibernacji i wszystko inne, opiekowałam się nią, uczyłam ją i wycierałam jej obesrany tyłek, ale teraz ona odchodzi w czarną dal. Oto wdzięczność. Oto siostrzana miłość.
Nie była w stanie jednak wykrzesać z siebie prawdziwego gniewu. Wiedziała, że Susie musi się uwolnić, zacząć własne życie. Niezależne. Każdy dzieciak zaczyna kiedyś żyć na własną rękę. Do licha, sama to zrobiła, kiedy Susie nie była jeszcze nawet nastolatką.
Nie Susie, przypomniała sobie. Teraz ma na imię Holly. Muszę o tym pamiętać, kiedy będę się do niej zwracać. Holly.
Cóż, jeśli coś jej nie wyjdzie, wyślę szybki statek, żeby przywiózł ją z powrotem do domu. Wystarczy, że poprosi. Sama po nią polecę, do licha.
Holograficzny obraz Goddarda znikł i zastąpiło go naturalnej wielkości oblicze profesora Wilmota. Pancho, oglądającej program z łóżka, wydawało się, jakby jego głowa i ramiona unosiły się w powietrzu na środku sypialni.
— Dziś wyruszamy w niezwykłą podróż, której celem jest badanie i odkrywanie — zaczął Wilmot niskim, donośnym głosem.
— Śrutu tutu — mruknęła Pancho. Wydała polecenie wyłączenia dźwięku i nakazała telefonowi, by połączył ją z szefem ochrony. Mam nadzieję, że Wendell znalazł kogoś naprawdę sensownego, kto będzie miał oko na Sis. Jeśli nie, wywalę go na zbity pysk, bez względu na to, jak dobry jest w łóżku.
— Vyborg to dobry nabytek dla naszych szeregów — rzekła Morgenthau idąc obok Eberly’ego w stronę wioski nad jeziorem.
Eberly odgonił dłonią pięknego motyla z gatunku monarch, który latał za blisko jego twarzy.
— Jest ambitny, to wyraźnie widać.
— Nie ma w tym nic złego.
— Dopóki będzie wypełniał rozkazy.
— Na pewno będzie.
W głębi duszy Eberly miał wątpliwości. Ale muszę pracować z takim materiałem, jaki jest dostępny, powiedział sobie. Morgenthau nie ma praktycznie żadnych ambicji, żadnych chęci, by dodać sobie splendoru, co czyni ją doskonałym podwładnym. Vyborg to co innego. Muszę go pilnować. Podobnie jak i własnych pleców.
— Kluczem do władzy jest informacja — odezwał się do Morgenthau. — Mając Vyborga w łączności będziemy mieli dostęp do kamer ochrony w całym habitacie.
— Będzie też mógł pomóc nam założyć podsłuch w telefonach — dodała Morgenthau.
— Chciałbym czegoś więcej. Chcę mieć kamery szpiegowskie w każdym mieszkaniu. Oczywiście w tajemnicy.
— W każdym mieszkaniu? To… ogromne zadanie.
— Wymyśl, jak to zrobić — warknął Eberly.
Holly próbowała nie biec, próbowała też nie wyglądać na aż tak niecierpliwą, im bardziej jednak zbliżała się do Eberly’ego i Morgenthau, tym szybciej szła. Gdy się zbliżyła, zaczęła się zastanawiać, czemu Malcolm przebywa akurat w towarzystwie Morgenthau. Niespecjalnie jest na co popatrzeć, zachichotała cicho. Albo odwrotnie — za dużo do oglądania. I ubiera się, jakby szła na jakąś zwariowaną imprezę. Gdyby zrzuciła dwadzieścia albo trzydzieści kilo, mogłaby być całkiem ładna.
Eberly poznał ją i podniósł wzrok.
— Malcolm! — zawołała Holly, zwalniając kroku. — Chodź! Ceremonia już się zaczęła! Nic nie zobaczysz!
— To nie zobaczę — odparł twardo Eberly. — Mam robotę. Nie będę tracił czasu na ceremonie.
Przeszedł obok niej z tą wlokącą się u jego boku Morgenthau. Holly stała z otwartymi ustami i rozpaczliwie usiłowała się nie rozpłakać.
START
Prawie nikt na pokładzie Goddarda nie wiedział o „mostku”. Centrum sterowania i nawigacji potężnego habitatu znajdowało się poza zewnętrznym pancerzem potężnego walca, jak bąbel doczepiony do powoli obracającej się kłody.
Stanowisko kapitan Nicholson było zaszczytne. Dowodziła statkiem latającym do Pasa Asteroid, a raz nawet była dowódcą trzech statków lecących z zaopatrzeniem do baz naukowych Marsa.
Z czteroosobowej obsady centrum nawigacji i sterowania Nicholson, pierwszy oficer i nawigator mieli wrócić na Ziemię zaraz po wprowadzeniu Goddarda na orbitę wokół Saturna. Tylko inżynier systemowy, Ilya Timoshenko podpisał kontrakt na cały czas trwania misji. Timoshenko tak naprawdę nie spodziewał się już zobaczyć Ziemi.
Samantha Nicholson nie wyglądała na weterankę lotów kosmicznych. Była drobną kobietą ze srebrzystymi, siwymi włosami. Spadkobierczynią starego rodu magnatów armatorów. Była pierwszą z rodziny, która poczuła zew kosmosu, nie morza.
Ojciec wydziedziczył ją za ten uparty, niezależny wybór. Matka płakała, gdy Samantha po raz pierwszy opuściła Ziemię. Nicholson pocieszyła matkę i powiedziała ojcu, że nie potrzebuje ani nie chce rodzinnej fortuny. Nigdy nie wróciła na Ziemię i zamieszkała w Selene.
Timoshenko uwielbiał panią kapitan. Była zdolna, inteligentna, sprawiedliwa w sytuacjach, w których dochodziło do sporu, a w razie wyższej konieczności potrafiła wdeptać przeciwnika w ziemię używając języka, na dźwięk którego jej matka chybaby zemdlała.
— X minus trzydzieści sekund — rozległ się zsyntetyzowany głos komputera.
Timoshenko wpatrywał się w swój pulpit. Wszystkie ikony świeciły na zielono.
— Zapłon silników na mój znak — rzekła kapitan Nicholson.
— Zrozumiałem — potwierdził pierwszy oficer.
W normalnych warunkach Timoshenko uśmiechnąłby się na myśl o jej upieraniu się przy zachowaniu kontroli człowieka. Cała czwórka doskonale wiedziała, że systemem napędu sterują komputery. Ta przyciężkawa, ogromna rura kanalizacyjna zostałaby wyrzucona z orbity dokładnie we właściwej sekundzie, nawet gdyby nikogo z nich nie było na mostku. Pani kapitan była jednak zwolenniczką dawnych tradycji, a nawet Timoshenko, zwykle skwaszony i pełen pogardy, jak przystało na wyniosłego i protekcjonalnego naukowca, szanował za to wiekową damę.
— Zapłon za pięć sekund — odezwał się komputer — za cztery… trzy… dwa…
— Zapłon — rzekła kapitan.
Timoshenko uśmiechnął się przy swoim pulpicie, na którym zobaczył, że rozkaz komputera i działanie człowieka nastąpiły w tym samym ułamku sekundy.
Silniki odpaliły. Goddard opuścił orbitę Księżyca i rozpoczął swoją długą podróż w stronę Saturna.
Choć wyposażony w napęd Duncana, obiekt tak potężny jak habitat Goddard nie pędzi przez Układ Słoneczny w tempie statków pasażerskich czy choćby automatycznych transportowców rudy.
Problemem jest po części sama masa. Habitat waży sto tysięcy ton, czyli tyle co cała flota statków międzyplanetarnych. Aby nadać mu przyspieszenie choćby jednej dziesiątej g, potrzeba niezwykle silnego ciągu i grożących bankructwem ilości paliwa.
Poważnym problemem jest też sztuczna grawitacja wewnątrz habitatu. Duże przyspieszenie nadane habitatowi przez rakietowy napęd przewróciłoby do góry nogami cały świat wewnątrz habitatu. Zamiast delikatnego, przypominającego ziemskie, przyciągania „w dół”, mieszkańcy poczuliby także przyspieszenie w kierunku zgodnym z ciągiem napędu. Życie w habitacie stałoby się trudne, wręcz nieznośne. Mieszkańcy mieliby wrażenie, że ciągle idą pod górę albo w dół, nawet chodząc po płaskim terenie.