— Obudźcie ją — poleciła. — Chcę, żeby powiedziała to sama. Potem możecie się jej pozbyć.
— Sto metrów i zbliża się — głos Timoshenki w słuchawkach Gaety brzmiał spokojnie, całkowicie profesjonalnie.
Gaeta nie widział nadlatującego wahadłowca przez szybkę hełmu, więc użył mikrosilników, żeby się trochę obrócić. Był tam, pędził, a jego niezgrabny kształt przypominał Gaecie sportowy jacht. Klapa ładowni była gościnnie otwarta.
— Wyglądasz bardzo przyjemnie, amigo — rzekł Gaeta.
— Dopasowuję wektor prędkości do twojego — odparł Timoshenko.
— Masz bardzo mało paliwa — odezwał się Fritz. — Nie wracaj do głównej śluzy, tylko do centralnej, na końcu przegrody, to trochę zaoszczędzisz.
— Jest na tyle duża, że zmieszczę się ze skafandrem? — spytał Gaeta.
— Tak — odparł Fritz. — Celuj w centralną śluzę w przegrodzie.
— Niech najpierw dostanę się na pokład wahadłowca, chłopie — mruknął Gaeta.
Timoshenko pokiwał głową na zgodę. Najpierw Gaeta musi bezpiecznie dostać się na pokład. Potem będziemy szukać najbliższej śluzy.
Zręcznie wystukiwał polecenia na panelu sterowania, zbliżając wahadłowiec do Gaety. Timoshenko wiedział, że gdyby miał czas, mógłby polecić wykonanie manewru połączenia komputerowi i wszystko zostałoby przeprowadzone automatycznie. Nie było na to jednak czasu. Musiał łapać Gaetę ręcznie. Prawie się uśmiechnął. Komputer mógł rozwiązać problem w mikrosekundzie, ale zaprogramowanie go zajmowało za dużo czasu.
Nie było sposobu, żeby zrównać prędkości idealnie. Musiał zmniejszyć odległość do Gaety, skierować wahadłowiec na trajektorię, która przecinała się z trasą Manny’ego przy najmniejszej możliwej różnicy prędkości. Timoshenko starł pot z czoła, gdy spojrzał na wyświetlacz radaru. Dzieliło ich dziesięć metrów. Osiem. Sześć.
Gaeta zobaczył zbliżającą się klapę ładowni. No, dalej, chłopie. Jeszcze trochę. Jeszcze trochę. Żałował, że w silnikach nie ma już ani kropli paliwa; nawet najdelikatniejszy odrzut zmniejszyłby odległość między nim a klapą ładowni.
— Prawie, prawie — rzekł Timoshenko łamiącym się, niepewnym głosem.
Gaeta wyciągnął ręce i próbował złapać brzeg klapy. Od bezpiecznego miejsca oddzielał jego czubki palców zaledwie metr.
— Przygotuj się — rzekł Timoshenko.
— Jestem gotów.
Klapa nagle skoczyła w stronę Gaety i znalazł się w środku. Wpadł do ładowni z takim impetem, że uderzył głową w tył hełmu.
— Witamy na pokładzie — rzekł Timoshenko i Gaeta wyczuł w jego głosie uśmiech.
— Trochę twarde lądowanie, ale dzięki, amigo. Obaj usłyszeli pełen ulgi głos Fritza:
— Dzięki Bogu.
SPRAWIEDLIWOŚĆ WYMIERZONA W ŚLUZIE
Fritz i trzech innych techników w towarzystwie Wunderly i Berkowitza popędziło do przegrody, by powitać Gaetę i Timoshenkę, gdy będą dokować. Ku zdumieniu Fritza pękaty, sapiący Berkowitz nie miał problemu z nadążeniem za nimi, gdy pedałowali szaleńczo przez cały habitat. Nawet Wunderly nie zostawała w tyle, tylko technicy rozciągnęli się w szeroki peleton.
Fritz czekał na nich przy klapie prowadzącej do centralnej śluzy przy przegrodzie i niecierpliwił się. Muszę dopilnować, żeby więcej ćwiczyli, pomyślał, obserwując jak dyszą i pocą się. Potrząsnął głową. Strasznie się zapuścili, odkąd pracują na pokładzie habitatu.
Stojąc w towarzystwie Wunderly i lekko dyszącego Berkowitza, z technikami z tyłu, Fritz maszerował tunelem o stalowych ścianach, prowadzącym do śluzy. Zatrzymało ich trzech odzianych na czarno ludzi.
— Ten obszar jest zamknięty — oznajmił szef grupy.
— Zamknięty? — prychnął Fritz. — Co to znaczy? Za kilka minut w tej śluzie będzie dokował statek.
Ochroniarz wyciągnął pałkę.
— Nie możecie tam wejść. Mam rozkazy.
Od stalowej ściany odbił się krzyk kobiety. Fritz poczuł, że krew ścina mu się w żyłach.
— Co się tam u licha dzieje? — spytał stanowczym tonem.
Timoshenko pilotował statek, lecąc w kierunku centralnej śluzy. Zawołał do Gaety, nadal tkwiącego w ładowni:
— Chcesz wyjść ze skafandra? Mogę przyjść i ci pomóc.
— Nie ma sensu — odparł Gaeta. — Mam to hijo de puta naciągnięte ścięgno i pewnie paru facetów będzie musiało mnie wyciągać.
Timoshenko wzruszył ramionami.
— Dobrze. Za niecałe dziesięć minut będziemy w śluzie. Kiedy dotarli do habitatu i Timoshenko ustawił się klapą ładowni przy zewnętrznej klapie śluzy, na ekranie pojawił się komunikat: ZAKAZ DOSTĘPU DO ŚLUZY.
— Zakaz dostępu? — mruknął Timoshenko. — Co za kretyn ogranicza dostęp do śluzy?
— Spróbuj komendy awaryjnej — doradził Gaeta. Palce Timoshenki już tańczyły po klawiaturze.
— W porządku, działa.
Wstał z fotela pilota i zanurkował pod klapą prowadzącą do ładowni. Spoglądając na Gaetę uwięzionego w potężnym skafandrze, uśmiechnął się złośliwie.
— Przynajmniej ja mogę wejść do habitatu bez marynarki.
— Prawdę mówiąc, amigo, ta moja fregado noga tak boli, że gdybym nie tkwił w tym skafandrze, to nie mógłbym chodzić bez pomocy.
Przez mgłę bólu Holly zmusiła swój umysł, by skupił się na jednej myśli. Nie daj im tego, czego chcą. Nie pozwól, żeby wciągnęli w to Kris. Jestem już martwa, nie pozwolę im zabić jeszcze Kris.
Oczy miała tak spuchnięte, że na jedno nie widziała w ogóle, a drugie było wąską szparką. Czuła gorący oddech w uchu. Głos Morgenthau, ciężki i mroczny, szeptał:
— To jeszcze nic, Holly. Jeśli sądzisz, że już doświadczyłaś bólu, to nic w porównaniu z tym, co teraz poczujesz. Na razie dostałaś tylko lekkie lanie. Jeśli nie zaczniesz mówić, wyprujemy ci flaki.
Holly skupiła się na bólu, próbowała w ten sposób odegnać strach. Zabiją mnie, myślała, wszystko jedno, co ona mówi, i tak mnie zabiją. I cały ból świata tego nie zmieni.
— Śluza się włączyła! — krzyknął ktoś.
— Niemożliwe. Wydałem rozkazy…
— Patrz na wskaźniki. — To był chyba głos Eberly’ego. — Zewnętrzna klapa się otwiera.
Tkwiąc w potężnym skafandrze Gaeta obserwował mrugające wskaźniki na wewnętrznej ścianie śluzy: zmieniały się z czerwonych na pomarańczowe, a następnie na zielone. Jezu, pomyślał, jak dobrze będzie wyleźć z tego skafandra. Pewnie śmierdzę jak skunks.
Wewnętrzna klapa otworzyła się powoli, ociężale. Gaeta sądził, że zobaczy tam Fritza i techników. Tymczasem jednak zobaczył grupę nieznajomych. Eberly, zorientował się po chwili. A pozostali…
I nagle zobaczył dwie osoby leżące na podłodze. Zakrwawione. Poranione. Jezu Chryste! To Holly!
— Co tu się, psiakrew, dzieje? — zapytał z naciskiem.
— Oni próbują zabić Holly! — krzyknął Eberly. Morgenthau odwróciła się w jego stronę.
— Zdrajca — wysyczała.
Kananga stanął przed wielkim skafandrem, przy którym wyglądał wręcz niepozornie.
— To nie wasza sprawa. Wynoście się.
— Oni zabiją Holly! — powtórzył z rozpaczą Eberly. Kananga wrzasnął w stronę tunelu.
— Ochrona! Zabierzcie tego durnia.