Podszedł do niego służący, smukły, młody mężczyzna cały odziany na biało, nadzwyczaj przystojny, ukłonił się i podał kryształowy kielich na srebrnej tacy. Uśmiechnął się, ale uśmiech nie objął czarnych oczu, bardziej pustych i bez życia niż oczy umar łych. Większości ludzi zrobiłoby się nieswojo, gdyby poczuli na sobie ich wzrok. Moridin tylko wziął kielich i odprawił sługę gestem. Winiarze tej epoki produkowali znakomite wina. Ale nawet nie uniósł pucharu do ust.
Rybak przykuwał jego uwagę, kusił go. Figury w tej grze rozmaicie poruszały się po planszy, ale tylko atrybuty Rybaka zmieniały się w zależności od miejsca, na którym akurat stanął; na białym polu słaby w ataku, ale równocześnie zwinny i rączy w defensywie, na czarnym dysponował znacznie większymi możliwościami ofensywnymi, za to przemieszczał się powoli i był podatny na ciosy. Gdy grali mistrzowie, Rybak wielokrotnie przechodził z rąk do rąk, zanim partia dobiegła końca. Zielono-czerwonej linii końcowej, która otaczała planszę, mogła zagrozić dowolna figura, ale tylko Rybak mógł na niej stanąć. Co wcale nie znaczyło, by wtedy był bezpieczny; Rybak nigdy nie był bezpieczny. Strona, do której należał Rybak, starała się przenieść go na pole własnego koloru, znajdujące się za połową planszy, należącą do przeciwnika. Na tym polegała najprostsza strategia wiodąca do zwycięstwa, ale nie była ona jedyna. Kiedy przeciwnik znajdował się w posiadaniu Rybaka, należało wymusić na nim ruch Rybakiem na własne pole — obojętnie, w którym miejscu, byle na linii końcowej. Takim sposobem posiadanie Rybaka mogło niekiedy okazać się bardzo niekorzystne. Oczywiście, istniała jeszcze trzecia droga do zwycięstwa w sha’rah, tyle że otwarta tylko do czasu, póki pułapka się nie zatrzasnęła. W takim przypadku gra nieodmiennie degenerowała się w krwawą bijatykę, a do zwycięstwa wiodło jedynie całkowite unicestwienie wroga. Raz w akcie desperacji spróbował takiej strategii, ale skończyło się to porażką. Bolesną porażką.
Objął Prawdziwą Moc i nagle w jego głowie rozszalała się furia, a przed oczyma zawirowały mu czarne płatki. Jego ciało poraziła ekstaza, natężeniem granicząca niemalże z bólem. Zacisnął dłoń na obu duszołapkach, a Prawdziwa Moc poderwała Rybaka w powietrze, omal nie miażdżąc go na proch, by potem i proch zmiażdżyć, całkiem unicestwiając figurę. Kielich uwięziony w dłoni rozpadł się na kawałki. Uchwyt drugiej ręki omal nie zgruchotał cour’souvry. Saa zawirowały czarną śnieżycą, która jednak nie przyćmiewała spojrzenia. Rybaka zawsze przedstawiano jako mężczyznę z zawiązanymi oczyma i jedną dłonią przyciśniętą do boku, między palcami której wyciekała krew. Racje dla takiego obrazowania, podobnie jak źródło samej nazwy, zaginęły w pomroce dziejów. To niepokoiło go, a niekiedy wręcz rozwścieczało — wiedza ginąca wraz z obrotami Koła, wiedza, której potrzebował, wiedza, do której miał prawo. Prawo!
Bez pośpiechu odstawił Rybaka z powrotem na planszę. Równie powoli jego palce uwolniły cour’souvrę. Nie było sensu niszczyć. Na razie. Wściekłość w mgnieniu oka ustąpiła miejsca lodowatemu spokojowi. Krew i wino ściekły z rozciętej dłoni, nie zauważone. Być może Rybak naprawdę wywodził się z jakiegoś mętnego wspomnienia o Randzie al’Thorze, cień cienia pamięci. Ale to nie było ważne. Dotarło do niego, że się śmieje, ale nie podjął najmniejszego wysiłku, żeby stłumić śmiech. Na planszy Rybak wciąż czekał, ale w tej większej, znacznie ważniejszej rozgrywce al’Thor poruszał się zgodnie z jego oczekiwaniami. I teraz już niebawem... Jak można przegrać, kiedy gra się właściwie z samym sobą. Moridin tak się zanosił śmiechem, że aż łzy ciekły mu po twarzy, ale on w ogóle nie zdawał sobie z tego sprawy.
1
Wywiązać się z umowy
Koło Czasu obraca się, a Wieki nadchodzą i mijają, pozostawiając wspomnienia, które stają się legendą. Legenda staje się mitem, a potem nawet mit jest już dawno zapomniany, kiedy nadchodzi Wiek, który go zrodził. W jednym z Wieków, zwanym przez niektórych Trzecim Wiekiem, Wiekiem, który dopiero nadejdzie, Wiekiem dawno już minionym, nad wielką, górzystą wyspą Tremalking podniósł się wiatr. Wiatr ten nie był prawdziwym początkiem. Nie istnieją początki ani zakończenia w obrotach Koła Czasu. Niemniej był to jakiś początek.
Na wschód wiał wiatr, gonad Tremalking, gdzie jasnolicy Amayarowie uprawiali rolę, produkowali znakomite szkło i porcelanę, a ponadto wyznawali filozofię pokoju zwaną Drogą Wody. Amayarowie z zasady ignorowali świat istniejący poza ich wyspami, gdyż zgodnie z założeniami Drogi Wody cały świat był tylko iluzją, lustrzanym refleksem realności wiary, a jednak niektórych intrygowały tumany pyłu nawiewane przez wiatr i skwar jakby samego środka lata, które nie wiadomo dlaczego zajęły miejsce chłodnych, zimowych deszczy. I wtedy przypominali sobie opowieści zasłyszane od Atha’an Miere, opowieści o krainach na drugim końcu świata i o tym, co miało nadejść zgodnie z proroctwem. Czasami też wiedli wzrokiem ku wzgórzu, z którego wyrastała ogromna kamienna dłoń, podtrzymująca kryształową sferę większą od ich domów. Amayarowie mieli swoje własne proroctwa, niektóre opowiadały o tej dłoni i sferze. I o końcu złudzeń.
I dalej wiał wiatr, ku Morzu Sztormów, na wschód, niosąc żar spływający z bezchmurnego nieba i chłoszcząc grzbiety zielonych morskich grzywaczy, wypiętrzonych kipielą przez masy powietrza docierające z południa i z zachodu. Szaleństwu fal daleko było do sztormów samego serca zimy, mimo iż właśnie przypadała jej połowa, a tym bardziej do morskiej grozy schyłku lata, jednak wiatry i prądy nie ustawały w swym dziele, i to właśnie dzięki nim lud podróżujący po oceanie opływał kontynent, od Krańca Świata po Mayene i jeszcze dalej, a potem powracał na miejsce. A wiatr dął wciąż na wschód, nad wzburzonym oceanem, z którego odmętów wypryskiwały łukiem wieloryby albo latające ryby szybujące na rozpostartych płetwach o rozpiętości ponad dwu kroków, na wschód, póki w kłębowisku powietrznego wiru nie zmieniał kierunku, wiejąc odtąd ku północy, a właściwie na północny wschód, ponad maleńkimi flotyllami łódek rybackich wlokących swe sieci po płytszych wodach. A na pokładach rybacy stali i gapili się, bezczynnie ściskając liny, wpatrzeni w ogromną armadę większych i mniejszych statków, które wytrwale parły przed siebie na silnych podmuchach wiatru, roztrzaskując i prując grzywacze dziobami; łopoczące na ich masztach sztandary ze złotym jastrzębiem ściskającym błyskawicę w szponach i rozliczne proporce zdawały się w oczach obserwatorów zwiastunami srogich szkwałów. A wiatr dalej wiał na północny wschód, póki nie dotarł do wielkiego, ludnego portu Ebou Dar, gdzie wśród innych statków stały na kotwicach setki okrętów Ludu Morza, czekając, jak w innych portach, na wieści od Coramoora, Wybrańca.
Nad portem zawył wiatr, zakołysał i tymi mniejszymi statkami, i tymi ogromnymi, zahuczał wśród iglic i obrzeżonych kolorem kopuł miasta, połyskującego bielą w promieniach nieokiełznanego słońca, poprzecinanego murami, kanałami i tętniącymi życiem ulicami. Zawirował wokół lśniących kopuł i smukłych wież pałacu Tarasin, rozsiewając smak soli, szarpnął płachtą sztandaru Altary, na którym widniały dwa złote lamparty na czerwono-niebieskim polu, pobawił się chwilę sztandarem panującego Domu Mitsobar, z Mieczem i Kotwicą, zielonymi na białym tle. Wiatr nie niósł jeszcze sztormu, niemniej zwiastował sztormy.