Aviendha czuła mrowienie między łopatkami, gdy tak szła na czele swych towarzyszy przez pałacowe korytarze wyłożone dziesiątkami płytek o miłych dla oka jaskrawych barwach. Tak silne wrażenie, że jest obserwowana, po raz ostatni towarzyszyło jej podczas ceremonii zaślubin z włócznią. „To tylko wyobraźnia” — powtarzała sobie. — „Wyobraźnia i świadomość, że pełno tu wrogów, z którymi nie mogę walczyć!”
Jeszcze nie tak dawno podejrzewałaby, że prawdopodobnie ktoś zamierza ją zabić. Śmierci nie należało się bać — w końcu wszyscy umierali, nie tego dnia, to innego — ale ona nie chciała zdychać niczym królik schwytany we wnyki. Najpierw musiała sprostać swemu toh.
Po drodze mijała służących, którzy ze spuszczonym wzrokiem przemykali pod ścianami, kłaniając się i dygając, jakby omalże pojmowali hańbę swych żywotów, wszelako z ich strony nic jej przecież grozić nie mogło. Od dawna już starała się uodpornić na widok służących, jednak wciąż, mimo mrówek wędrujących po plecach, omijała ich wzrokiem. To na pewno tylko wyobraźnia i nerwy. Jeden z tych dni przeczulonej wyobraźni i niewytłumaczalnych nerwów.
Jej oczom, które wzdragały się przed widokiem służących, nie mogły wszak umknąć bogate jedwabne gobeliny oraz pozłacane lampy, stojące pod ścianami i zawieszone u powały. Ścienne nisze i wysokie, otwarte kredensy kryły w sobie cienką jak papier porcelanę o barwach czerwieni, żółci, zieleni i błękitów, a oprócz niej ozdoby ze złota i srebra, kości słoniowej i kryształu, dziesiątki mis, wazonów, pojemników i posążków. Tylko najpiękniejszym spośród nich przyglądała się uważniej, cokolwiek sobie myśleli mieszkańcy mokradeł, piękno miało większą wartość niż złoto. A piękna wokół było mnóstwo. Nie miałaby nic przeciwko udziałowi w piątej części łupów z tego miejsca.
Skrzywiła się z zakłopotaniem. Nieszczególnie honorowa myśl pod dachem, który ofiarował jej do woli cienia i wody. Bez należytego ceremoniału, to prawda, ale nie żądając również uznania długu ani krwi, stali ni potrzeby. Ale lepsze to niźli rozmyślania o małym chłopcu, wałęsającym się samotnie po pełnym zepsucia mieście. Wszystkie miasta były pełne zepsucia — tyle już wiedziała, zwiedziwszy aż cztery — jednak Ebou Dar było ostatnim, po którym pozwoliłaby dziecku włóczyć się samopas. Nie mogła natomiast pojąć, dlaczego. myśli o Olverze nachodziły ją, mimo że bardzo się starała ich unikać. Dzieciaka nic nie wiązało z toh, jaki miała wobec Elayne i Randa al’Thora. Włócznia Shaido odebrała mu ojca, głód i niedola matkę, ale choćby nawet sama zabiła oboje jego rodziców, to i tak chłopiec powinien w jej oczach nadal pozostawać Cairhieninem, zabójcą drzew. Czemuż miałaby się przejmować losami dziecka zrodzonego z takiej krwi? Dlaczego? Usiłowała skoncentrować się na splocie, który zaraz miała utkać, ale choć ćwiczyła go pod okiem Elayne tak długo, że byłaby zdolna j uformować go przez sen, przed oczami wciąż miała buzię Olvera z tymi żabimi ustami. Birgitte najwyraźniej obawiała się o niego jeszcze bardziej, ale w piersi tamtej biło serce dziwnie wrażliwe i na nieszczęścia małych chłopców, zwłaszcza takich brzydali.
Westchnęła i zrezygnowała z prób ignorowania rozmowy, jaką za jej plecami prowadzili towarzysze, mimo iż słychać w niej było napięcie, jakie poprzedza nadejście burzy. Lepiej już to niźli zamartwianie się o syna zabójców drzew. Syna tych, którzy złamali przysięgi, syna wzgardzonej krwi, bez której świat miałby się o wiele lepiej. Nie jej sprawa, nie jej kłopot. Żadną miarą. A zresztą Mat Cauthon na pewno odnajdzie chłopca. On potrafił odnaleźć wszystko, tak w każdym razie z pozoru to wyglądało. Nadto znajome głosy jakoś ją uspokajały. Przestała czuć to mrowienie.
— To mi się wcale nie podoba! — mruczała Nynaeve, ciągnąc sprzeczkę, którą rozpoczęli jeszcze w apartamencie. — Ani trochę, Lan, słyszysz? — Powtarzała to już po raz co najmniej dwudziesty, ale fakt, iż nie miała racji, nigdy nie potrafił skłonić Nynaeve, by zaprzestała się upierać przy swoim. Niska i ciemnooka, maszerowała zamaszystymi krokami, rozkopując fałdy dzielonych, niebieskich spódnic, a jej ręka stanowczym ruchem mimowolnie wędrowała to w stronę grubego, sięgającego pasa warkocza, to w dół, a za chwilę ponownie w górę. Kiedy obok był Lan, Nynaeve bardzo uważała, by nie dać ujścia gniewowi i irytacji. Albo przynajmniej bardzo się starała. I cała aż promieniowała dumą z tego, że wzięła z nim ślub. Opinający ją ściśle haftowany niebieski kaftanik nałożony na jedwabną suknię z żółtymi wstawkami był rozpięty, ukazując na modłę mieszkanek mokradeł aż nazbyt dużo łona; na skórze kołysał się ciężki złoty sygnet, zwisający z cienkiego łańcuszka. — Nie masz prawa mówić, że się mną zaopiekujesz, Lanie Mandragoran — ciągnęła kategorycznym tonem. — Nie jestem figurką z porcelany.
Lan — mężczyzna słusznego wzrostu, któremu Nynaeve sięgała ledwie do piersi — kroczył u jej boku, w narzuconym na ramiona płaszczu Strażnika, po którym wzrok zdawał się ześlizgiwać. Z twarzą niby wykutą z kamienia, ze wzrokiem z milczącym wyzwaniem, jakim mierzył mijających ich ludzi, uważnie spoglądał w każdy boczny korytarz i każdą wnękę w murze, szukając ukrytych napastników. Cały czas biło od niego napięcie, jak od lwa, szykującego się do skoku na upatrzoną ofiarę. Aviendha dorastała w otoczeniu niebezpiecznych mężczyzn, ale żaden nie dorównywał Aan’alleinowi. Gdyby śmierć była człowiekiem, z pewnością tak właśnie by wyglądała.
— Ty jesteś Aes Sedai, ja jestem Strażnikiem — odparł głębokim, beznamiętnym głosem. — Opiekowanie się tobą to mój obowiązek. — Ton jego słów złagodniał nieco, uwydatniając tym bardziej wrażenie, jakie sprawiała kanciasta twarz i ponure, na moment nie zmieniające wyrazu oczy. — Poza tym opiekuję się tobą z potrzeby serca, Nynaeve. Możesz mnie prosić o wszystko, możesz ode mnie żądać, czego tylko chcesz, ale nigdy nie pozwolę ci umrzeć, nie próbując pierwej ocalić. Zginę w dniu, w którym ty zginiesz.
Ostatnie słowa wypowiedział po raz pierwszy, w każdym razie Aviendha dotąd ich nie słyszała, Nynaeve zaś zareagowała, jakby otrzymała cios w brzuch — wybałuszyła oczy i bezgłośnie poruszyła ustami. Prędko jednak oprzytomniała. Jak zawsze. Udając, że poprawia swój ozdobiony niebieskimi piórami kapelusz — zabawny stroik, który wyglądał, jakby jakiś dziwaczny ptak pomylił jej głowę z grzędą — zerknęła na niego spod szerokiego ronda.
Aviendha od dawna już podejrzewała, że częste chwile milczenia i z pozoru wiele mówiące spojrzenia Nynaeve w istocie skrywają ignorancję. Ostatnio przyszło jej wręcz do głowy, że Nynaeve niewiele lepiej zna mężczyzn, a jednak potrafi sobie z nimi radzić bardziej, niż ona sama. Potykanie się z nimi na noże i włócznie było łatwiejsze niźli kochanie tego jedynego. O wiele łatwiejsze. Jak kobiety radziły sobie w małżeństwie? Aviendha odczuwała rozpaczliwą potrzebę rozproszenia mroków własnej niewiedzy, a nie miała pojęcia, jak to osiągnąć. Dzień, który minął od ślubu Nynaeve z Aan’alleinem, przyniósł znacznie większe zmiany w jej zachowaniu niż tylko panowanie nad własnym temperamentem. Niezależnie od tego, jak bardzo starała się to ukryć, wyraz jej twarzy wahał się między zdumieniem a oszołomieniem. W różnych, najdziwniejszych momentach popadała w rozmarzenie, czerwieniła się przy odpowiedziach na niewinne pytania, a także — choć wypierała się tego zapalczywie, nawet wtedy, gdy Aviendha ją przyłapała — chichotała bez powodu. Od Nynaeve niczego raczej się nie nauczy.