– Natchnienie to ważna rzecz – powiedziałem – Podobno Mendelejew także we śnie zobaczył swój układ okresowy pierwiastków.
– Ciekawe, czy ty byś się domyślił – uśmiechnął się Szef.
– No, nie wiem. Mogę prosić o jakąś wskazówkę?
– Jasne. Partia pozostawiła po sobie długi. Długi wobec skarbu państwa, państwowych firm i ZUS-u.
Zamyśliłem się.
– Ktoś usiłuje je wyegzekwować? – zapytałem. – Przecież partii już nie ma, a SdRP i SLD odcięły się od niechlubnej przeszłości… Dziwna ta wskazówka. Nic mi nie przychodzi do głowy. Nawet jeśli ktoś ich podał do sądu, zresztą w jakim sądzie szukać materiałów z ich archiwum?
– Pawle, w kilku miastach wojewódzkich istnieją specjalne komisje zajmujące się odnajdywaniem składników partyjnego mienia i ich rewindykacją.
– Likwidator majątku byłej PZPR – rzuciłem odkrywczo.
– Wstawaj, ubierz się, a potem gnaj do recepcji po książkę telefoniczną!
Po piętnastu minutach maszerowaliśmy dziarskim krokiem przez miasto. Likwidator Majątku byłej PZPR urzędował w niewielkim biurze, przerobionym chyba ze sklepu spożywczego, bo na tynku został jeszcze nie do końca zatarty napis informujący o kiszonych ogórkach. Weszliśmy. Zza biurka wstał starszy wiekiem, siwy mężczyzna.
– Nodar Tuszuraszwili – wyciągnął w naszą stronę dłoń.
My również się przedstawiliśmy.
– Proszę siadać – wskazał nam dwa krzesła. – Czym mogę służyć wysłannikom Ministerstwa Kultury i Sztuki?
– Szukamy mebli cadyka Salomona Storma. W 1945 roku przekazano je na użytek PPR-owi – wyjaśnił Szef.
– Przekazano na użytek, czy w użytkowanie? – zapytał nasz gospodarz.
– Czy to takie ważne? – zdziwiłem się.
– Tak. Wedle ówczesnej maniery sporządzania takich pism "na użytek" oznaczało po prostu darowiznę na rzecz tej instytucji. "Na użytkowanie" zaś oznaczało, że meble pozostawały formalnie własnością skarbu państwa.
Szef wyjął z kieszeni ksero i przeczytał.
– Na użytkowanie.
– Znakomicie – uśmiechnął się nasz rozmówca. – No, to będzie okazja do dokonania konfiskaty, o ile uda się je odnaleźć. Mogą być z tym problemy, minęło wiele lat…
Przeszliśmy do rozległego archiwum mieszczącego się w głębi budynku. Kilku pracowników wertowało opasłe skoroszyty.
– Mam tu całe archiwum partii – uśmiechnął się nasz rozmówca. – Miało wylądować na śmietniku, ale przydaje się. Dzięki tym papierom – potoczył ręką wokoło – można odnaleźć niezwykłe rzeczy. Na przykład udało się ustalić, gdzie znajdują się obrazy, wypożyczone zaraz po wojnie z muzeum. Partia przetrzymała je dwadzieścia pięć lat, po czym uznała za swoją własność, zgodnie z zasadami prawa zasiedzenia… Przekazali je następnie różnym swoim ludziom, a oni część spieniężyli, a resztę mieli u siebie. A teraz sprzedają mieszkania, by za to zapłacić – uśmiechnął się ponuro. – Meble…
Wyciągnął pięć opasłych tomów i położył na stole.
– Jakie miały numery ewidencyjne? – zapytał.
– Nie wiem. Tu jest tylko numer decyzji.
– Podaj.
Grzebał kilkanaście minut w księgach, aż wreszcie odnalazł adnotację o przyjęciu kompletu.
– No i mamy – uśmiechnął się. – Biblioteczka trafiła do liceum im. Kopernika, reszta mebli do szpitala, a biurko przekazano towarzyszowi Sperańskiemu.
– Na biurku zależy nam najbardziej – uśmiechnął się Szef.
Gospodarz siadł przy komputerze i postukał w zadumie w klawisze.
– Niedobrze – mruknął. – Sperański zmarł przed dwudziestu laty. Ale mieszkał w partyjnym mieszkaniu.
Wyciągnął z półki opasły skoroszyt i wertował go długo.
– Mieszkanie przekazali towarzyszowi Aulichowi, a ten sprytny sukinsyn wykupił je w 1988 roku na własność. Jeśli biurko nadal tam jest, to chyba trzeba się po nie wybrać – uśmiechnął się lekko. – Najpierw chyba jednak odwiedzimy liceum i zabierzemy biblioteczkę.
– Już jej tam nie ma – powiedziałem. – Widziałem ją wczoraj w antykwariacie.
– No to będzie ich trzeba ścignąć za wyprzedaż majątku państwowego – westchnął. – Co za naród. Wszystko ukradną… Szpital. Stolik, sekretarzyk, dwa krzesła.
– Jedno z krzeseł też już trafiło gdzie indziej – wyjaśnił Szef. – Akurat tak się składa, że my je mamy.
– No to w drogę.
Od tyłu do kamienicy przylegał niewielki parking. Zabraliśmy z niego rozklekotaną furgonetkę i ruszyliśmy przez miasto.
Rozdział XI
W szpitalu poszliśmy prosto do gabinetu dyrektora. Nodar wysunął się na prowadzenie. Jego mina świadczyła, że ma spore doświadczenie w szturmowaniu fortec biurokracji. Drzwi gabinetu dyrektora nie wyglądały specjalnie solidnie. Po prostu drzwi z płyty stolarskiej albo dykty, uszlachetnione poprzez oklejenie cienką warstewką forniru. Likwidator zastukał i nie czekając na wezwanie wszedł do środka. Za biurkiem, zagradzając drogę do dalszych pomieszczeń, siedział koszmarny babszytyl w wieku balzakowskim. Nodar zignorował ją i ruszył twardym krokiem w kierunku drzwi prowadzących zapewne do kryjówki szefa.
– A wy co za jedni? – wrzasnęła baba. W jej głosie słychać było urażoną urzędniczą dumę – Byliście umówieni?
Nodar odwrócił się w jej stronę, rzucił miażdżącym spojrzeniem jak młotem, po czym bez słowa nacisnął klamkę i weszliśmy do właściwego gabinetu. Zza biurka poderwał się starszy mężczyzna w garniturze.
– A wy co tutaj… Bez zameldowania?
Nodar osadził go zimnym, bezlitosnym wzrokiem.
– Komisja likwidacji majątku byłej PZPR – powiedział spokojnym, rzeczowym tonem. – Żądamy wydania mebli o numerach ewidencyjnych a/236/56, a236/57, a/236/58 i a/236/59!
Jednocześnie położył na biurku jakiś papier. Rozejrzałem się po gabinecie i natychmiast zlokalizowałem stolik stojący pod oknem. Naśladując sposób załatwiania spraw przez Nodara, przełożyłem leżące na nim papiery na podłogę i postawiłem go w sztorc, aby łatwiej było złapać przy wynoszeniu. Pan Samochodzik też wczuł się w rolę, bo wykorzystując moment, gdy oburzony dyrektor zerwał się na równe nogi, wyciągnął spod niego krzesło.
– Gdzie drugie krzesło i sekretarzyk? – zapytał zimno Nodar.
Dyrektor dziwnie zmalał. To już nie był ten butny urzędnik, który jeszcze dwie minuty temu gotów był wyrzucić nas za drzwi.
– Nie mam pojęcia.
– Sprzedaliście do antykwariatu – zagadnąłem życzliwie.
– Wyprzedaż majątku, będącego własnością skarbu państwa – uzupełnił ponuro likwidator. – No, to będą trzy lata odsiadki. Paragraf 163 kodeksu karnego ustęp pierwszy.
– Nie wiem nic o żadnym sekretarzyku i krześle – jęknął dyrektor.
Nodar popatrzył na niego zimnym, twardym wzrokiem po czym wyjął z kieszeni stoper.
– W ciągu pięciu minut mają się znaleźć meble, albo dokumentacja – powiedział.
Dyrektor rozpaczliwie rzucił się do telefonu i gdzieś zadzwonił. Rozmawiał z intendentem, żądał dokumentacji. Po chwili w drzwiach stanął niewielki, szczupły człowieczek z bardzo przestraszoną miną. W rękach trzymał opasły skoroszyt. Wertowali go obaj przez chwilę, po czym dyrektor, odzyskując odrobinę pewności, zaraportował:
– Drugie krzesło i sekretarzyk zostały zdjęte z ewidencji na skutek całkowitego zniszczenia podczas eksploatacji.
Pan Samochodzik popatrzył na niego spokojnie, choć zimno.
– To jak pan wyjaśni, że krzesło należące do tego kompletu, krzesło A/236/57 zostało sprzedane w antykwariacie nie dalej jak wczoraj? Są na nim nawet wasze numery ewidencyjne. Nasi technicy wyodrębnią odciski palców.