Выбрать главу

– Niepokoją mnie – mruknąłem. – Są bardzo młode, mają po jakieś osiemnaście-dwadzieścia lat, a tymczasem raz po raz wyprowadzają nas w pole. – Może są tylko wykonawczyniami woli jakiegoś potężnego przeciwnika -

mruknął. – Choć z drugiej strony… Mogło być inaczej. Odziedzieczyły po kimś antykwariat. Starzy fachowcy zazwyczaj szukali różnych rzadkich przedmiotów lub manuskryptów. Niekiedy przez całe życie. W tym przypadku też mogło tak być. Ktoś poświęcił wszystkie swoje siły, aby odnaleźć bibliotekę Storma, a im na

łożu śmierci przekazał wszystkie zdobyte namiary.

– Myli się pan, Szefie – zaprotestowałem – Przecież dopiero z "Midraszu" dowiedziały się o odnalezieniu przez nas zwłok Storma.

Zamyślił się, a potem kiwnął głową.

– Masz rację. Ale może ta informacja tylko dopełniła obrazu? Może da się jakoś dotrzeć do biblioteki od innej strony?

Zamyśliłem się.

– Coś mi zaczyna świtać – powiedziałem. – Pan Aaron ma jedną stronę księgi. Założyliśmy, że to karta z kopii Kopenhaskiej, a tymczasem to może być kawałek księgi Storma!

– To ciekawe przypuszczenie proponuję natychmiast sprawdzić!

Ruszyliśmy dziarskim krokiem przez Rynek i niebawem znaleźliśmy się w przytulnym wnętrzu antykwariatu.

– Chcecie panowie wiedzieć, od kogo kupiłem tę stronę z "Niemej Księgi"? – uśmiechnął się Aaron. – No nie wiem, zasadniczo etyka zawodowa zabrania nam informowania o szczegółach transakcji…

Zamyśliłem się głęboko.

– Jesteśmy tu niejako służbowo… – powiedziałem.

Kiwnał głową.

– No niech będzie – mruknął. – Też mi zależy na tym, żeby to dzieło zobaczyło wreszcie światło dzienne…

Kartkował przez dłuższą chwilę swoje rejestry.

– Mam. Robert Aulich – powiedział wreszcie. – Prawie równo rok temu…

– Aulich – syknął Szef. – A wiec jednak on.

– Znacie go? – zainteresował się Aaron.

– Tak. Dostał jako działacz partyjny biurko razem z mieszkaniem.

– Biurko? – brwi starego antykwariusza uniosły się do góry.

Wyjaśniłem mu pokrótce cała zagadkę.

– To nie on – zaprotestował. – Ten, który mi to sprzedał, miał najwyżej dwadzieścia lat… Gdy zawalił się poprzedni ustrój mógł mieć nie więcej niż trzynaście, no może piętnaście. Takich smarków nie brali do partii. Sam zdaje się okres kandydacki trwał dwa lata, a nie mieli młodzieżówki. Zresztą czternastolatkowi nie daliby partyjnego mieszkania, choćby nawet złapał szpiega…

– Syn albo wnuk wyprzedaje dziadkową kolekcję – mruknął pan Tomasz. -

Jeśli wolno zapytać…

– Ile za to dałem? Od razu zobaczyłem że on nie wie, co przyniósł, więc dałem absolutne grosze i obiecałem więcej pieniędzy za resztę. Ale on powiedział, że ma tylko to.

– Jedną kartę wyciął, ale widząc, że cena nie jest zachęcająca, zrezygnował z dalszych – mruknąłem. – co robimy?

– Trzeba będzie się przejść do Aulicha i zobaczyć, czy ma ochotę porozmawiać o reszcie manuskryptu – zadecydował Szef.

No i ruszyliśmy. Zapadł już ponury jesienny zmrok.

– Sądzi pan, Szefie, że nam to odda? – zapytałem.

– Raczej nie. Ale nie mam innego pomysłu – westchnął. – A ty co proponujesz?

– Ściągniemy Michaiła. Jeśli potrafił wejść do archiwum KGB w Tobolsku, to taka willa to będzie dla niego pryszcz…

– Jeśli reszta twoich pomysłów jest równie genialna, to może lepiej nie wypowiadaj ich głośno – westchnął.

Zatrzymałem samochód przed willą. Podeszliśmy do furtki gdy nieoczekiwanie drzwi głośno trzasnęły i ktoś solidnie kopnięty w miejsce, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę, zwalił się po schodkach do ogrodu. – Ty czerwony złodzieju! – wrzasnął podnosząc się ze ścieżki. Drzwi ponownie się otworzyły i ktoś spuścił psa. Lżący poderwał się. Cichy syk pozwolił się domyśleć, że użył wobec szarżującej bestii miotacza pieprzu. Pies przez chwilę tarł pysk łapami a potem poderwał się i znowu ruszył w jego stronę. Kopnięty jednym susem przesadził ogrodzenie oddzielające go od ulicy.

– W więzieniu zgnoję, bandyto! – krzyknął w stronę domu.

– Ładnie tak złorzeczyć bliźniemu? – zapytał łagodnie Szef.

Uciekinier dopiero teraz nas zauważył. Odruchowo spróbował strzepnąć błoto i liście poprzyklejane do marynarki. Na oko sądząc miał około siedemnastu lat. Był w nieuchwytny sposób podobny do Michaiła. Pociągła arystokratyczna twarz, jasne oczy i gesty wskazujące na doskonałe opanowanie trudnej sztuki poruszania się w sposób dystyngowany.

– Przepraszam – wybąkał. – Ale trochę mnie wyprowadził z równowagi.

Jedno oko napuchło mu, widocznie oprócz kopniaka dostał wcześniej jeszcze kila ciosów.

– Nie wiecie panowie, gdzie tu jest najbliższy szpital? Chciałbym zrobić obdukcję lekarską…

– Nie mam pojęcia – wzruszył Szef ramionami. – Ale jeśli pan sobie życzy, mamy w samochodzie apteczkę…

– Bardziej przydało by się trochę herbaty z termosu, to zrobiłbym ciepły okład…

– Termosu niestety nie mamy – Szef wyraził ubolewanie.

– Ciepły okład? – zdziwiłem się. – Lepszy zimny.

– Nie, ciepły. Wprawdzie nie łagodzi bólu, ale za to rozszerza naczynia włosowate i krew odpływa z uszkodzonej tkanki, dzięki czemu nie ma potem problemów z siniakami – uśmiechnął się. – Panowie też do tej czerwonej pijawki?

– Niestety – wzruszyłem ramionami. – Obowiązki wzywają…

– Idziecie go aresztować? – zaciekawił się.

– Nie, niestety nie.

– Szkoda – mruknął. – Zażądał, bydlak, dziesięciokrotnej ceny rynkowej. Skąd ja mu wytrzasnę sto pięćdziesiąt tysięcy złotych…? Panowie pozwolą, że pożegnam…

Zniknął w perspektywie ulicy.

– Zastanawiające – mruknął Szef. – Czym naraził się gospodarzowi do tego stopnia, że wyleciał z takim hukiem na ulicę?

– Nie wiem, ale nie wygladal na akwizytora – powiedziałem.

– Co ci przyszło do głowy? – zagadnął Szef.

Wskazałem wiszącą na płocie tabliczkę. "Domokrążcy będą bici i szczuci psem – głosiła. – Zostaliście ostrzeżeni".

Szef wzruszył ramionami i nacisnął guzik dzwonka przy furtce.

– Może powinniśmy przyjść jutro – zauważyłem. – Może być teraz wściekły.

– Jutro może być za późno. Nasze drogie przeciwniczki pewnie już kombinują, jak by się tu dobrać do księgi. Mogą nas przelicytować, gdy będziemy

spali…

– Przelicytować – mruknął Szef. – Ten chłopaczek miał za coś zapłacić dziesięć razy więcej niż wartość rynkowa. Ciekawe, co to mogło być?

– Coś warte około piętnaście tysięcy złotych – policzyłem natychmiast.

Pan Samochodzik ponownie nacisnął guzik dzwonka. Drzwi otworzyły się i z domu wyszedł potężny, ponury facet. Na rękawie miał naszywkę z napisem "Ochrona".

– Czego? – warknął na nasz widok.

– Jesteśmy pracownikami Ministerstwa Kultury i Sztuki. Chcemy rozmawiać z panem Aulichem.

– Wynocha – oświadczył wachman i odwróciwszy się odszedł.

Popatrzyliśmy na siebie zaskoczeni.

– No cóż – powiedział Szef. – Przecież nie będziemy się włamywać…

Zaczęło kropić. Ruszyliśmy wolno do samochodu. Wiedziałem już co zrobię nocą.

Rozdział XI

Gasnące latarnie * Tropem kabla * Wielka krowa * Dama z laserem * Rozpruty sejf * Alarm * Ucieczka

O czwartej rano było jeszcze zupełnie ciemno. "W komandosach" uczyli nas, że to pora nocy, gdy ludzie śpią najmocniej. Niebo zasnuły deszczowe chmury. Deszcz już nie padał, ale wszędzie stały kałuże. Cichutko przemknąłem się aleją Kasztanową. Unikałem jak mogłem kręgów światła rzucanych przez latarnie. Wreszcie dotarłem do ogrodzenia domu Aulicha. Przylgnąłem do metalowych prętów i rozejrzałem się wokoło. Światła latarni lekko przygasły. Żarówki pożółkły. Silny skok napięcia w sieci, a może?… A może ktoś z piłą ultradźwiękową. Ruszyłem wzdłuż ogrodzenia i nieoczekiwanie natknąłem się na wyrwę. Ktoś wyciął kilkanaście prętów. Końcówki sterczące z podmurówki dymiły dziwnie. Splunąłem ostrożnie na pierwszy z nich.