– Ciekawe – mruknąłem.
– To stara praktyka – uśmiechnęła się Stasia. – Hermetyści chronili swoje prace pisząc je po łacinie, albo po hebrajsku, rzadziej greką lub po aramejsku. Chodziło im o to, żeby ktoś z ulicy nie mógł tego odczytać. Jeśli pozwolicie, przepiszę i odczytamy.
Przeleciała wzrokiem pierwszy rządek, a potem coś przez chwilę rozważała.
– Siedemnastowieczna łacina zapisana hebrajskim alfabetem, co więcej pisana nie z prawej w lewo, ani nawet z lewej w prawo, tylko pionowymi kolumnami.
– Skąd wiesz? – zdumiał się Szef.
– Spotkałam się już z tego typu szyframi – powiedziała.
Oczy brodacza zabłysły.
– A powiadają, że język polski jest taki trudny do nauczenia się dla cudzoziemców – mruknął.
Zaczerwieniła się ładnie. Przepisaliśmy informacje i opuściliśmy gościnne progi pracowni.
– I co tu dalej robić z dniem tak mile rozpoczętym? – zadumał się Szef.
– Pora tak jakby coś zjeść – zauważyłem.
Pan Samochodzik pokręcił z dezaprobatą głową.
– Od ciągłego napychania kałduna się głupieje – powiedział z naganą. – Lepiej myśli się na głodnego.
– A czy musimy o czymś jeszcze myśleć? – zdziwiłem się. – Odnaleźliśmy wszystko. Mamy księgę i klucz do niej wyryty w sarkofagu Setona…
Szef podniósł wzrok na dziewczęta.
– Naprawdę chcecie spróbować? – zapytał.
– Musimy! – Kasia umilkła skarcona wzrokiem kuzynki.
– Pojedziemy do znajomego rzemieślnika – powiedziała. – Rozmawiałyśmy z nim już przez telefon. Odbierzemy jajo filozoficzne i wieczorem siadamy do pracy. Zechcą nam panowie towarzyszyć w tym szalonym przedsięwzięciu?
Na twarzy Szefa pojawił się szeroki, szczery, słowiański uśmiech.
– Z największą przyjemnością – powiedział.
Rozdział XVIII
O oznaczonej godzinie znaleźliśmy się przed antykwariatem. Drzwi
zamknięte były na głucho. Wrażenie opuszczenia podkreślała dodatkowo zielona plastikowa wywieszka z napisem: "Zamknięte".
– Zakpiły z nas – zauważyłem.
Pan Samochodzik uśmiechnął się lekko.
– Nie, nie sądzę. Po prostu chwilę poczekajmy.
Faktycznie nie minęło dziesięć minut, a przed antykwariatem zatrzymał się z piskiem opon mały fiat. Z wnętrza wygramoliły się obie krakowianki. Kasia z uśmiechem obarczyła mnie sporym kartonem, z którego sterczały wióry rogoży.
– Przeszliśmy długą drogę i oto jesteśmy niemal u celu – uśmiechnęła się Stasia. – Zapraszam do środka.
Weszliśmy i zamknęliśmy za sobą drzwi wejściowe. Przeszliśmy na
zaplecze, a potem po kilkunastu stopniach zeszliśmy do głębokiej piwnicy. W lochu zainstalowano oświetlenie elektryczne. Pośrodku pomieszczenia królowało spore palenisko, nad nim umieszczono nowoczesny wyciąg. Na jednej ze ścian widniał oleodrukowy portret alchemika Michała Sędziwoja oprawiony w złocone ramki. Po chwili
Kasia zniosła na dół cztery krzesła.
– Jesteśmy gotowi – powiedział Szef uśmiechając się lekko.
– Słońce właśnie zachodzi – zameldowała Kasia. – To najlepsza pora, by zacząć. Słońce odchodzi w mrok. Nim wzejdzie ponownie, rozbłyśnie w naszych rękach.
– A zatem możemy przystąpić do wielkiego dzieła – oświadczyła Stasia.
Z pierwszego ze słojów wydobyła garść opiłków jakiegoś metalu. Umieściła go w metalowym stożku i podpaliła. Zabłysło ostre, jasne światło.
– Magnez – szepnął do mnie Szef.
Po kilku minutach pozostał z niego tylko biały proszek, tlenek magnezu. Kasia przesypała go ostrożnie do szklanej retorty. Następnie położyła na wierzchu płatek białego płótna, a na to nasypała czerwonego proszku.
– Tlenek żelaza? – zagadnąłem.
Kasia uśmiechnęła się lekko.
– Tlenek rtęci – powiedziała. – I jeszcze trochę siarki…
Retortę umieściła w naczyniu wypełnionym piaskiem i zapaliła pod spodem palnik gazowy. Stasia uruchomiła wyciąg i dosypała jeszcze jakiegoś szarego proszku. Zawartość wolno rozpuściła się. Z retorty szła jasna para.
– Lepiej tego nie wdychajcie – zauważył Szef. – Opary rtęci są bardzo trujące.
Kiwnęła poważnie głową i cofnęła się o krok. Minęła mniej więcej godzina. Stasia zajrzała do retorty i oceniła, że doświadczenie dobiegło końca. Popatrzyłem i ja. Na dnie naczynia znajdowały się niewielkie grudki spieczonego metalu i jakichś związków, zapewne siarki z magnezem, oraz olej czarnego koloru. Kasia przelała go ostrożnie do sporego naczynia, jak się mogłem zorientować był to nieznacznie przerobiony rosyjski szybkowar. W pokrywie nawiercono dziurę, od której biegła długa plastikowa rurka.
Stasia ustawiła na stole dwa imadła laboratoryjne i zakręciła w nich sporą chłodnicę.
Szef popatrzył w zadumie na rurkę szklaną, wewnątrz której zwinięta w spiralę biegła druga rurka.
– Chłodniczka niczego sobie – powiedział. – Identyczną widziałem kiedyś na wsi. Chłopi produkowali za jej pomocą bimber.
– Obecnie też się chyba ich do tego używa – uśmiechnęła się Stasia.
Kupiłam w Warszawie, w sklepie gospodarstwa domowego.
– Niemożliwe – zdziwiłem się. – Każdy bimbrownik – amator może sobie w sklepie kupić urządzenie, za pomocą którego jest w stanie łamać prawo?
– Nie pęknie wam? – zaniepokoił się Szef.
– Zaraz uruchomimy chłodzenie – uśmiechnęła się Stasia.
Jej kuzynka już ciągnęła z góry cienką rurkę. Zewnętrzna rura chłodnicy
posiadała dwie dziurki zaopatrzone w krótkie wypustki. Rurka pasowała do jednej z nich. Od drugiej też poprowadziły rurkę, która niknęła w wiaderku pod stołem. Kasia zniknęła na chwilę. Piętro wyżej puściła wodę. Ta, płynąc przez grubszą rurę, obmywała wewnętrzną, chłodząc ją. Stasia zapaliła płomień pod palnikiem, a u wylotu chłodnicy postawiła szklaną menzurkę.
– Co to będzie? – zagadnąłem.
– Likwor – wyjaśniła obojętnie.
– Wedle ksiąg alchemicznych rozpuszczalnik potrafiący pożreć każde ciało – wyjaśnił Szef.
Stasia czuwała nad destylacją. Niebawem menzurka wypełniła się żółtawą, oleistą cieczą, a powietrze wypełniły dość nieprzyjemne opary. Otworzyły szybkowar. Na jego dnie zostało sporo czarnego gęstego oleju, podobnego do smoły. Wylały go do wiadra na odpadki i wyczyściwszy szybkowar uruchomiły raz jeszcze linię destylacyjną.
– Nudne to robienie złota – zauważyłem.
– Nie robimy złota, tylko kamień filozoficzny – oświadczyła z
godnością Kasia. – Czerwoną tynkturę.
Szef pochylił się nad menzurką z płynem.
– Hm – powiedział, – to mi wygląda na kwas siarkowy. Przynajmniej z grubsza. Gryzący zapach, żółty kolor…
Stasia uśmiechnęła się lekko.
– Czy to ważne, co otrzymaliśmy? Liczy się, że postępujemy ściśle
wedle przepisów…
– I co dalej? – zaciekawiłem się.
– Ano część tego pozostawiamy na później – odlała zręcznie połowę
kwasu – a resztę mieszamy ze złotem i siarką.
Faktycznie z kolejnego słoiczka odsypała opiłków złota. Na oko sądząc, było ich co najmniej sto gram. Dodała rtęci i siarki, po czym umieściła tę mieszaninę na ogniu.
Szef popatrzył na to w zamyśleniu.
– Coś mi się tu nie zgadza – powiedział. – W pierwszej reakcji obecne były wszystkie składniki kwasu siarkowego…
– Brakuje wodoru – zauważyłem – chyba że…