– To szare to był wodorotlenek litu – powiedziała obojętnie Stasia.
– Ale i tak nie mógł powstać kwas siarkowy – powiedziałem. – Nie wiem, czy się orientujecie, ale substancję tę wytwarza się w fabrykach, pod wysokim ciśnieniem…
– No to może powinnyśmy opatentować tę metodę – uśmiechnęła się Stasia.
– Niewykluczone, że któryś z metali podziałał tu jak katalizator -
powiedział pan Tomasz. – Ale mimo wszystko trochę to dziwne… Zaś co do patentu, to wydaje mi się, że wasz sposób otrzymywania tej substancji daje zbyt wiele toksycznych odpadów i bezużytecznych produktów ubocznych. Tak czy siak, nie wydaje mi się możliwe, żeby w warunkach domowych otrzymać…
– Chyba, że to nie jest kwas siarkowy – uśmiechnęła się Kasia.
W tyglu syczało, a opary stawały się coraz bardziej duszące. Nie pomagał nawet szybko pracujący wyciąg. Wreszcie reakcja chyba dobiegła końca, bowiem Kasia zajrzawszy do tygla uśmiechnęła się.
– No i mamy wapno – powiedziała.
– Zamieniłyście złoto na wapno – uśmiechnął się Szef. – to antyalchemia. Tą drogą nie zdobędziecie bogactwa ani sławy. Zamienić kruszec w bezwartościowy kamień…
– To przełomowe odkrycie – zapaliłem się – Wystarczy włamać się do amerykańskich rezerw i można wywrócić do góry nogami gospodarkę światową…
– Przestańcie panowie błaznować – uśmiechnęła się Stasia. – To nie jest wapno w potocznym tego słowa znaczeniu, ale wapno alchemiczne.
Kasia przyniosła miskę destylowanej wody i wsypały do niej zawartość tygla. Zasyczało. Stasia wyłowiła kawałek i podała Szefowi. Wziął go ciekawie do ręki. Odłamek był sinobłękitny i faktycznie przypominał wapno.
– Cóż to jest takiego? – zagadnął mnie.
– Sądzę, Szefie, że złoto związało się z rtęcią, a potem mieszanina uległa utlenieniu. To tłumaczyłoby, dlaczego kolor jest biały, a nie czerwonawy jak związki rtęci. Pewnie zawarte w tym złoto w jakiś sposób wpływa na barwę substancji. Trzeba by dać to do laboratorium…
Szef wzruszył ramionami.
– Tylko właściwie po co?
Oddał okruszek Kasi, a ona wrzuciła go wraz z innymi do fiolki o
długiej szyi. Teraz dolały do tego część likworu i podpaliły palnik. Masa wewnątrz zaczęła powolutku cyrkulować.
– Chyba się pogubiłem – powiedziałem. – Po co to wszystko?
– No cóż – uśmiechnęła się Stasia. – Robienie kamienia filozoficznego nie jest łatwą, prostą i przyjemną rzeczą.
– Jest dość proste i na swój sposób przyjemne – zaprotestowała Kasia. – Mnie w każdym razie jest miło.
Szef uśmiechnął się.
– Nam również – powiedział. – Zbliża się pora kolacji. Jeśli nie macie nic przeciwko temu, to wyślę mojego współpracownika naprzeciwko, do chińskiej restauracji. Niech nam przyniesie jakieś owoce morza albo coś podobnego.
Otrzymawszy instrukcje poszedłem.
– Tylko nie wysadźcie kamienicy i nic nie róbcie beze mnie – rzuciłem na odchodnym.
Wróciłem po chwili. Siedliśmy sobie na parterze przy dziewiętnastowiecznym stoliku nakrytym koronkowym obrusem, także pamiętającym ubiegłe stulecie. Stasia wyciągnęła z szafki komplet srebrnych sztućców. Trochę to dziwnie wyglądało, gdy jedliśmy w tym miłym, stylowym wnętrzu chińskie potrawy z plastikowych zasobników.
– Czy sprawdził pan skrzynię, Szefie? – zapytałem ocierając usta
serwetką.
– Skrzynię? – zdziwił się.
– Z pewnością tam na dole w skrzyni zostawiły małego chłopca, który teraz dodaje potajemnie złota do kolby – powiedziałem.
Uśmiechnęli się w trójkę.
– Tam nie ma żadnej skrzyni – powiedziała Stasia. – Zresztą nie
oszukiwałybyśmy się same.
Zeszliśmy do lochu. Wyciąg odprowadził już większość oparów i znowu można było swobodnie oddychać. Szef zajrzał do kolby.
– No, no – powiedział. – Niezłe…
– Co tam jest?
– Cóż, złoto zaczęło tworzyć chyba jakieś związki chemiczne, bo całość przypomina krupnik i jest czerwona…
Kasia uśmiechnęła się.
– To dobrze – powiedziała. – Powinno osiągnąć konsystencję miodu.
Stasia obejrzała zawartość butli i zamieszała w niej szklanym prętem.
– Chyba gotowe – powiedziała. – Teraz trzeba schłodzić.
Przestawiła kolbę na stół i włączyła niewielki wentylatorek, aby chłodził ją pęd powietrza. Zawartość kolby przypomniała wiśniowy budyń.
– Co pan o tym sądzi? – zagadnąłem. – Z jakim związkiem chemicznym mamy teraz do czynienia?
– To, jak przypuszczam, sole amalgmatu rtęciowo-złotego, wymieszane z kwasem siarkowym…
Stasia nie pozwoliła nam specjalnie długo podziwiać efektów, bo
przelała zawartość do wyczyszczonego w międzyczasie szybkowaru i postawiła na ogniu. Do menzurki na końcu chłodnicy znowu zaczęły skapywać żółte krople.
– Oddzielacie kwas od reszty substancji – domyślił się Szef.
– Zgadza się – twarz Kasi przyozdobił uśmiech.
Nie mogłem usiedzieć na miejscu. Wstałem i zacząłem się przechadzać po piwnicy.
– Ach, ta młodzieńcza niecierpliwość – uśmiechnął się Szef.
Kasia zdjęła szybkowar z palnika i otworzyła pokrywę. Substancja
wewnątrz miała gęstość smoły i była ciemnoczerwonego koloru.
– Witrol – powiedziała z dumą.
– To znaczy? – brwi Szefa uniosły się do góry. – Duch materii czyli…
– Nasienie złota – dokończyła za niego Stasia.
– I teraz wystarczy to wysuszyć, by mieć kamień filozoficzny? -
zainteresowałem się.
Kasia westchnęła głęboko, chyba z ubolewaniem.
– Panie Tomaszu, czy nie należało przeprowadzić testu na inteligencję zanim go pan zatrudnił?
– Testował go mój przyjaciel, poeta, mistrz Nataniel – powiedział Szef. – Test wypadł pomyślnie, a nawet jeszcze lepiej.
– Poeci testują kandydatów na detektywów? – zdumiała się jej kuzynka. – To chyba ten regres cywilizacji, o którym ostatnio mówili w radio.
– Sam pomyśl – powiedział do mnie Szef. – Gdyby to był produkt finalny, to po co byłby im atanator?
– Faktycznie – mruknąłem zawstydzony.
Kasia z pudła wydobyła spore naczynie w kształcie kuli, zaopatrzone w gwintowany korek z wentylkiem.
– Jajo filozoficzne – uśmiechnął się Szef ze zrozumieniem. – Wytrzyma?
– Tak – uśmiechnęła się Kasia. – To szkło żaroodporne. A zatem umieszczamy wewnątrz nasienie złota, merkuriusz, likwor, srebro oraz – wyłowiła z pudła butlę z żelaza – Alkahest.
– Co zacz ten alkahest? – zaciekawiłem się.
– Azoth mędrców – wyjaśniła. – Uniwersalny rozpuszczalnik rozkładający i pochłaniający każdą materię.
– Sądząc po etykietce, stężony kwas azotowy – uzupełnił Szef.
Stasia wlała połowę zawartości butli do wnętrza jaja. Szkło w dolnej części zmętniało nieco pod wpływem kwasu, ale ona nie zrażając się tym zamieszała szklanym prętem zawartość kuli, po czym włożyła na miejsce korek i zakręciła go. Opuściła szklaną kulę do piecyka.
– Gotowe – powiedziała. – Teraz pozostaje czekać.
Podpaliła umieszczony u spodu palnik gazowy. Zamknęła pokrywę. Jak zauważyłem, w jedną ze ścian wbudowany został niewielki kawałek szkła żaroodpornego.
– Dzięki temu będzie można kontrolować proces przemiany – powiedziała Stasia widząc moje zaciekawienie. – Dawniej robiono to unosząc pokrywę pieca, co powodowało niepotrzebne wychłodzenie i groziło pęknięciem jaja.
– Czytałem kiedyś taki horror, w którym włamano się do pracowni wampira – alchemika i rozbito taki właśnie piecyk. Wtedy tam, gdzie chlapnęły wyciekające z niego substancje, porastały podłogę niewielkie diamenty… – zauważyłem.