Do tych nowych znajomych należą: Jodie, która nalega, by w prezencie dla dziecka dawano jej tylko białe ubranka, bo jest przekonana, że barwnik w materiale może wywołać alergiczną reakcję; Suzanne, która nie pozwala niańkom używać perfum, bo nie chce po powrocie do domu czuć na swoim dziecku czyjejś (taniej) wody toaletowej; Maryanne, która tak długo zwalniała kolejne opiekunki, ukrywając przed sobą prawdziwy powód, aż w końcu była „zmuszona” zwolnić się z pracy i sama zająć się dzieckiem.
Takie zachowania nie ograniczają się jedynie do matek, bo w końcu, czy nie ma czegoś lekko stukniętego w ojcach i synach, którzy idą na rolki ubrani w identyczne kurtki i dopasowane do nich kaski? Albo w tatusiu, który raz po raz całuje synka w czubek główki, jednocześnie trzymając w rękach maleńkie rękawice bokserskie i wykonując bokserski tanuszek wokół wózka? Jeśli dwulatek może być zażenowany, to ten z pewnością jest, a tymczasem tatuś wyjaśnia:
– Musisz koniecznie zrobić sobie takie, a potem na trzy lata zapomnieć o pracy.
Oczywiście, być zwariowanym na punkcie własnego dziecka, a być zwyczajnym wariatem, to dwie różne rzeczy. W przypadkach ekstremalnych jest tylko jedno słowo na pewien rodzaj nowojorskiego rodzica: psychol. Nigdy nie wiadomo, kogo to dotknie ani jaką przybierze formę, ale, jak to ujął Packard: „Wtedy już nie chodzi o miłość i troskę, tylko o obsesję”.
„Alexandro!”
Carrie siedziała na strychu i rozmawiała z kobietą, która wydawała się całkiem zwyczajna. Becca miała proste, jasne włosy i cienki, długi nos, z tych, co to wydaje się, że sam może wysysać martini z kieliszka. Właśnie wprowadziła się do mieszkania na Wschodniej Siedemdziesiątej i wyjaśniała wszelkie za i przeciw wynajmowania dekoratora wnętrz.
– Jedna z moich koleżanek dosłownie nie mogła powstrzymać swojego dekoratora od kupowania różnych rzeczy. To było okropne…
Nagle przerwała jej pięcioletnia dziewczynka w falbaniastej sukience i z czarną wstążką we włosach:
– Mamusiu, chcę cycusia – zażądała.
– Alexandro! (dlaczego dzisiaj prawie każdy dzieciak ma na imię Alexandra albo Alexander?) – powiedziała Becca dziwnym szeptem. – Nie teraz. Idź, pooglądaj wideo.
– Ale on pije mleczko z cycusia – powiedziała dziewczynka, wskazując na kobietę, która w kącie karmiła piersią niemowlę.
– To jest dzidziuś. Maleńki dzidziuś – wyjaśniła Becca. – Ty możesz dostać soku.
– Nie chcę soku – stwierdziła Alexandra i podparła się pod boki.
Becca wywróciła oczami. Wstała i wzięła dziewczynkę na kolana. A ta natychmiast zaczęła grzebać przy bluzce matki.
– Czy ty… wciąż karmisz piersią? – spytała Carrie tak uprzejmie, jak tylko umiała.
– Czasami – przyznała Becca. – Mój mąż chciał mieć od razu następne dziecko, a ja nie chciałam. To tyle pracy wychowywać dziecko w«Nowym Jorku. Prawda, ty mały potworku? – Spojrzała na córeczkę, która teraz ssała kciuk, wpatrywała się w matkę i czekała na rozpięcie bluzki. Dziewczynka odwróciła się do Carrie i przeszyła ją złym wzrokiem.
– Mleko z cycusia. Mleko z cycusia – powtórzyła.
– No chodź, Alexandro, zabiorę cię do łazienki – powiedziała Becca. – Teraz już się uspokoimy, prawda?
Dziecko kiwnęło głową.
Becca nie była na tej imprezie jedyną matką, która miała trudności z ustawieniem właściwych relacji z własnym dzieckiem. W sypialni Julie, drobna, ciemnowłosa kobieta, która prowadzi restaurację, siedziała przykuta do swojego synka, Barry’ego. Barry to prześliczne dziecko, z ciemnymi lokami, niesłychanie podobny do matki. Ale teraz nie wyglądał na szczęśliwego. Dosłownie wczepiony w Julie, wdrapywał się na nią, kiedy ktoś inny próbował się do niej odezwać.
– Och, zejdź ze mnie, aleś ty nieznośny – powiedziała Julie, lecz nie zrobiła nic, żeby go z siebie zdjąć. Barry nie chce się bawić z innymi dziećmi, nie pozwala też Julie rozmawiać z dorosłymi.
Później Carrie dowiedziała się, że tak jest zawsze. Barry i Julie chodzą na przyjęcia, czasem takie dla dorosłych, ale rozmawiają tylko ze sobą. Usłyszała też, że Julie trzyma w pokoju Barry’ego materac i większość nocy śpi na tym materacu. Mąż Julie śpi w innym pokoju. Mają zamiar się rozwieść.
– Cóż, to całkiem normalne – oceniła Janice, prawniczka, jedna z niewielu psychotycznych mam, które bez problemu się do tego przyznają.
– Kocham swojego synka – tłumaczyła. – Andy ma jedenaście miesięcy. Jest dla mnie bogiem i codziennie mu to powtarzam. Ostatnio usłyszałam, jak leżąc w łóżeczku, mówi do siebie „ja, ja, ja”.
– Pragnęłam mieć dziecko, odkąd skończyłam trzydziestkę – ciągnęła dalej – więc kiedy się w końcu urodził [teraz ma trzydzieści sześć], stwierdziłam: „To moje życiowe powołanie. Jestem mamą”. Nie miałam zamiaru wracać do pracy, ale mówiąc szczerze, po trzech miesiącach wiedziałam, że muszę to zrobić. Bo za dużo z nim przebywam. W parku cały czas przed nim skaczę. Niańki myślą, że zwariowałam. Całuję go tysiąc razy dziennie. Nie mogę się doczekać powrotu do domu, żeby go wykąpać. Jego ciałko doprowadza mnie do szaleństwa. Nie czułam tego do żadnego mężczyzny.
Janice opowiadała dalej, że jeśli widzi, jak Andy patrzy na zabawkę innego dziecka, to musi zaraz kupić mu taką samą. Kiedyś wydawało jej się, że Andy patrzył na coś, co się nazywa „ćwiczebny talerz latający”. W końcu to znalazła na Czternastej Ulicy, ale nie było taksówki, więc biegła do domu z tą wielką zabawką na głowie, bo nie mogła się doczekać, żeby ją dziecku jak najszybciej dać.
– Ludzie naprawdę pokazywali mnie sobie palcami – powiedziała. – Myśleli, że jestem szalona. W końcu dotarłam do domu, dałam mu zabawkę, a on zaczął płakać.
Dlaczego tak jest?
– Coś jest w Nowym Jorku – powiedziała, wzruszając ramionami. – Rywalizacja. Chcę, żeby mój syn miał wszystko, co mają inne dzieci, i jeszcze więcej. Poza tym zawsze chciałam mieć chłopca. Synowie potem opiekują się matkami.
Kamera na nianię
Jednym słowem po latach zmagań z facetami, którzy nie chcą się angażować i na których nie można polegać, syn staje się substytutem mężczyzny.
– No pewnie – potwierdziła Janice. – Nie można ufać mężczyźnie. Nie można ufać nikomu, kto nie jest twojej krwi. Mój mąż to dla mnie w tej chwili obywatel drugiej kategorii – dodała. – Kiedyś nawet szalałam na jego punkcie, ale potem pojawiło się dziecko. Teraz, jak mu przyjdzie do głowy poprosić: „Możesz mi podać dietetyczną colę?”, mówię mu, żeby się odchrzanił.
Tymczasem na środku strychu zebrał się mały tłumek. W centrum, lekko się kiwając, stała maleńka dziewczynka w baletkach i baletowej spódniczce.
– Brooke się uparła, żeby na dziś włożyć swój strój baletowy. Czyż nie jest słodka? – powiedziała wysoka, rozpromieniona kobieta. – Kiedy próbowałam włożyć jej spodenki, zaczęła płakać. Wiedziała. Wiedziała, że powinna mieć dzisiaj na sobie swój baletowy strój, żeby mogła dać przedstawienie, prawda królewno? Prawda, królewno?
Kobieta przykucnęła z rękoma przyciśniętymi do biustu, przechyliła głowę na bok, a jej twarz zastygła w szerokim uśmiechu, o kilka cali od buzi dziecka. Potem zaczęła dziwnie gestykulować.
– Poślij całuska, poślij całuska – powtarzała.
Dziewczynka uśmiechając się krzywo, przyłożyła maleńką dłoń do ust, a potem na nią dmuchnęła. Matka wrzasnęła dziko.