Noc seksualnych zombi
Klub Le Trapeze mieścił się w białym, kamiennym budynku pokrytym graffiti. Wejście było dyskretne, z metalową barierką, taka uboga wersja wejścia do hotelu Royalton. Kiedy wchodziliśmy, akurat wychodziła jakaś para, i gdy kobieta nas zobaczyła, zakryła twarz kołnierzem płaszcza.
– Fajnie było? – spytałam.
Rzuciła mi przerażone spojrzenie i pobiegła do taksówki.
W środku, w malutkiej kabinie, siedział ciemnowłosy chłopak w pasiastej koszulce do rugby. Wyglądał, jakby miał osiemnaście lat. Nie podniósł wzroku.
– Czy to panu płacimy?
– Osiemdziesiąt pięć dolarów od pary.
– Przyjmujecie karty kredytowe?
– Tylko gotówkę.
– A dostanę paragon?
– Nie.
Musieliśmy podpisać oświadczenia, że będziemy przestrzegać reguł bezpiecznego seksu. Dostaliśmy czasowe karty członkowskie, które napominały, że zabrania się prostytucji, filmowania i nagrywania.
Spodziewałam się parującego seksu, ale pierwszą rzeczą, jaką ujrzeliśmy, były parujące stoły – ten wcześniej wspomniany gorący i zimny bufet. Nikt nie jadł, a nad bufetem wisiało ogłoszenie: PRZY JEDZENIU TWÓJ KOCHANEK MUSI MIEĆ ZAKRYTĄ DOLNĄ CZĘŚĆ TUŁOWIA. Potem zobaczyliśmy menedżera. Bob, przysadzisty brodacz w kraciastej koszuli i dżinsach, wyglądał tak, jakby zarządzał sklepem ze zwierzątkami Pet „R” Us w Vermoncie. Bob powiedział nam, że ten klub przetrwał piętnaście lat dzięki swojej „dyskrecji”.
– Poza tym – dodał – tutaj „nie” oznacza, „nie”. Radził, żebyśmy się nie krępowali tylko patrzeć, bo większość ludzi w ten sposób zaczyna.
A co zobaczyliśmy? No cóż, była tam spora sala z ogromnym dmuchanym materacem, na którym ochoczo walczyło kilka obwisłych par; było też „krzesło seksu” (wolne), które wyglądało jak pająk; była pulchna kobieta w luźnej sukni, która siedziała przy jacuzzi i paliła; były pary o szklistych oczach (noc żywych seksualnych zombi, pomyślałam); i było dużo facetów, którzy najwyraźniej mieli problemy ze stanięciem na wysokości zadania. Ale przede wszystkim były te cholerne parujące stoły z jedzeniem (co oni tam trzymali – hot dogi?) i niestety, to mniej więcej wszystko, co mogę opowiedzieć.
Klub Le Trapeze był, jak to mówią Francuzi, Le Zdzierstwo.
Koło pierwszej w nocy ludzie zaczęli się rozchodzić. Kobieta w sukni poinformowała nas, że jest z hrabstwa Nassau i że powinniśmy tu wrócić w sobotę wieczorem.
– W soboty – powiedziała – tu jest gorący kocioł.
Nie spytałam, czy chodzi jej o gości – bałam się, że ma na myśli bufet.
Świntuszenie w Mortimers
Kilka dni temu byłam na babskim lunchu w Mortimers. I znowu rozmowa zeszła na seks i moje przeżycia w klubie.
– Nie byłaś zachwycona? – spytała Charlotte, ta angielska dziennikarka. – Ja bym tak chciała iść w takie miejsce. Nie podniecił cię widok tych wszystkich ludzi uprawiających seks?
– No nie – powiedziałam, opychając się kukurydzianym placuszkiem z łososiową ikrą.
– Ale czemu?
– Bo tak naprawdę nic nie było widać – wyjaśniłam.
– A faceci?
– To było najgorsze – przyznałam. – Połowa wyglądała na psychiatrów. Już nigdy nie będę mogła spokojnie iść na terapię, żeby sobie nie wyobrażać tłustego brodacza, jak ze szklanym wzrokiem leży goły na podłodze, a ktoś mu od godziny robi laskę. A on i tak nie może skończyć.
– Tak – mówiłam do Charlotte – zdjęliśmy ubrania, ale mieliśmy na sobie ręczniki. Nie, nie uprawialiśmy seksu. Nie, nie napaliłam się, nawet kiedy wysoka, atrakcyjna, czarnowłosa kobieta po trzydziestce weszła na to dmuchane jebadełko i wywołała zamieszanie. Wypięła kuperek jak małpka i po kilku minutach zniknęła w tej plątaninie rąk i nóg. To powinno być podniecające, ale ja mogłam myśleć tylko o filmach „National Geographic”, o parzeniu się pawianów.
Prawdą jest, że ekshibicjonizm i yoyeurism wcale nie są popularne. I jeśli o to chodzi, to samo tyczy sadomasochizmu, choć mogliście czytać coś wręcz przeciwnego. A w tych klubach problem sprowadza się do ludzi. Przychodzą tam aktorki, które nigdy nie mogą znaleźć pracy; upadłe diwy operowe, malarze i pisarze; ludzie niższego szczebla zarządzania, którzy nigdy nie wdrapią się na szczebel średni. Tacy, co to gdyby cię dorwali w barze, trzymaliby cię jak zakładnika opowieściami o byłych żonach i problemach z trawieniem. To ludzie, którzy nie potrafią wynegocjować sobie miejsca w tym systemie. Są na skraju, seksualnie i w życiu. I nie są to ludzie, z którymi chciałoby się dzielić swoje intymne fantazje.
No, w Le Trapeze nie wszyscy byli bladymi, opuchniętymi, seksualnymi zombi. Zanim wyszliśmy z klubu, w szatni wpadliśmy z Samem na atrakcyjną, wysoką kobietę i jej partnera. Facet był zadbany, miał „szczerą amerykańską twarz” i był gadatliwy. Mieszka na Manhattanie – mówił – i niedawno rozkręcił własny biznes. On i kobieta znali się z pracy. Kiedy ona wskoczyła w elegancki żółty kostium, facet uśmiechnął się i zdradził:
– Dzisiaj spełniła swoją seksualną fantazję.
Kobieta spiorunowała go wzrokiem i wymaszerowała z szatni.
Kilka dni później Sam zadzwonił, a ja się na niego wydarłam. Więc spytał, czy to całe wyjście to nie był przypadkiem mój pomysł.
Potem zapytał, czy niczego się nie nauczyłam.
Więc przyznałam, że i owszem. Powiedziałam, że nauczyłam się, że jeśli chodzi o seks, to nie ma jak w domu.
Ale przecież ty już to wiedziałeś, Sam, prawda? Wiedziałeś. Sam?
3
Niedawno, po południu, siedem kobiet zeszło się na Manhattanie, żeby przy winie, serze i papierosach przedyskutować jedyną sprawę, która je łączyła: mężczyznę. A dokładnie, pewnego faceta do wzięcia z Manhattanu, nazwijmy go „Tom Peri”.
Tom Peri ma lat czterdzieści trzy, marne pięć stóp i dziesięć cali wzrostu, proste, brązowe włosy. W jego wyglądzie nie ma nic szczególnego, może poza skłonnością sprzed kilku lat do noszenia idiotycznych szelek do czarnych garniturów od Armaniego. Pochodzi z bogatej rodziny fabrykanckiej, wychował się na Piątej Alei i w Bedford. Mieszka w nowoczesnym wieżowcu przy Piątej Alei. Przez ostatnie piętnaście lat Peri, do którego niemal wszyscy zwracają się tylko po nazwisku, stał się czymś w rodzaju nowojorskiej legendy. Nie jest typowym kobieciarzem, bo zawsze chciał się ożenić. Peri jest raczej jednym z najbardziej w tym mieście zasłużonych seryjnych randkowiczów. Angażuje się czasem aż w dwanaście „związków” rocznie. Ale po dwóch dniach czy dwóch miesiącach nadchodzi nieuniknione. Coś się psuje i Peri ogłasza: „Zostałem rzucony”.
Dla pewnego typu kobiet – ambitnych, dobrze ustawionych, koło trzydziestki – umawianie się z Perim albo unikanie jego względów stało się ni mniej, ni więcej tylko rytuałem inicjacyjnym, czymś w rodzaju pierwszej przejażdżki limuzyną połączonej z pierwszą kradzieżą.
Wśród innych znanych kobieciarzy Peri się wyróżnia. Przede wszystkim, wydaje się, że ma o wiele mniej atutów. Nie ma ani doskonałej, arystokratycznej prezencji księcia Erika Wachtmeistera, ani góry gotówki Morta Zuckermana.
Chciałyśmy rozgryźć, co ma Peri.
Każda z kobiet, do których dotarłam, była kiedyś związana z Perim – albo intymnie, albo jako obiekt jego westchnień – i każda twierdziła, że go rzuciła. Żadna nie odmówiła, kiedy zaproponowałam wspólną sesję: rozmowy o Perim. Każda z nich miała jakby coś… nierozwiązanego w związku z Perim. Może chciały, żeby wrócił. Może chciały, żeby nie żył.