„To taki padalec”
W samolocie Carrie wypiła pięć krwawych mary i kłócili się przez całą drogę. Na lotnisku. W limuzynie. Carrie nie chciała się przymknąć, aż on powiedział:
– Chcesz, żebym cię podrzucił do twojego mieszkania? Czy tego właśnie chcesz?
Kiedy dotarli do jego mieszkania, zadzwoniła do swoich rodziców.
– Strasznie się pokłóciliśmy – powiedziała. – To taki padalec. Jak wszyscy faceci.
– Dobrze się czujesz? – zapytał ojciec.
– Och, wspaniale.
A potem Mr. Big był miły. Kazał jej się przebrać w pidżamę i usiadł przy niej na kanapie.
– Kiedy tylko cię spotkałem, od razu cię polubiłem – powiedział. – A potem bardzo, bardzo cię lubiłem. Teraz… dorosłem do tego, by cię kochać.
– Bo zwymiotuję – jęknęła Carrie.
– Dziecinko, dlaczego ja? – spytał. – Dlaczego z tych wszystkich facetów, z którymi chodziłaś, chcesz właśnie mnie?
– A kto powiedział, że chcę?
– Co to, błędne koło? Teraz, kiedy ja się bardziej zaangażowałem, ty chcesz się wycofać? Chcesz uciec? No cóż, nic na to nie mogę poradzić.
– Możesz – powiedziała Carrie – bo nie tylko o to chodzi.
– Nie rozumiem – westchnął Mr. Big. – W jaki sposób nasz związek różni się od wszystkich innych, w jakich byłaś?
– Nie różni się. Jest dokładnie taki sam – powiedziała Carrie. – Jak dotąd jest jedynie zadowalający.
Następnego ranka Mr. Big był jak zwykle radosny. To było irytujące.
– Dziecinko, pomóż mi wybrać krawat – powiedział jak zawsze.
Do sypialni, gdzie Carrie usiłowała jeszcze spać, przyniósł pięć krawatów, zapalił światło i wręczył jej okulary. Przyłożył krawaty do garnituru.
Carrie spojrzała na niego przelotnie.
– Ten – rzuciła.
Zerwała okulary, opadła na poduszkę i zamknęła oczy.
– Ale prawie wcale na nie nie spojrzałaś – powiedział Mr. Big.
– To moja ostateczna decyzja – warknęła. – Poza tym, czy wszystkie krawaty nie są do siebie podobne?
– A, ciągle jesteś zła – stwierdził Mr. Big. – Nie rozumiem. Powinnaś być szczęśliwa. Myślę, że po wczorajszej nocy sprawy mają się znacznie lepiej.
Dom, słodki dom
- Dziecko głoduje, niańka odeszła, ja jestem spłukana – powiedziała Amalita przez telefon. – Przynieś jakąś pizzę, dobra, słoneczko, ze dwa albo trzy kawałki z pepperoni, później ci zapłacę.
Amalita mieszkała teraz u swojej koleżanki, na Upper East Side. To była jedna z tych bocznych uliczek, które Carrie znała aż za dobrze: brudne, ceglane kamienice, wąskie klatki schodowe zawalane resztkami chińskiego żarcia na wynos, a na ulicy niechlujni ludzie z zapchlonymi psami. A latem otyłe kobiety wysiadują na frontowych schodach. Przez długi czas Carrie myślała, że nigdy się stamtąd nie wyrwie. Kupiła pizzę tam, gdzie kiedyś zawsze ją kupowała. Niedaleko miejsca, gdzie mieszkała przez cztery lata, kiedy sama była spłukana. Pizzę ciągle robił ten sam facet z brudnymi paluchami, za kasą siedziała jego niska żona, która nigdy się nie odzywała.
Mieszkanie Amality było na szczycie czterech rozchwianych pięter, z tyłu budynku. Jedno z tych miejsc, gdzie ktoś nadaremnie starał się zrobić coś z widokiem na brudne, gołe mury.
– Cóż – stwierdziła Amalita. – To tylko tymczasowe. Czynsz jest niski. Pięć stów na miesiąc.
Jej córeczka, śliczna mała dziewczynka z ciemnymi włoskami i ogromnymi błękitnymi oczami, siedziała na podłodze przed stertą starych, kolorowych magazynów i odwracała strony.
– No więc – powiedziała Amalita – Righty się nie odezwał. Po tym, jak chciał mnie zabrać w trasę i jak wysłałam mu książkę, o którą mnie prosił. Ci faceci nie chcą dziewczyny, która się wspaniale pieprzy. Ani nawet takiej, która się dobrze pieprzy. Oni chcą takie, które się źle pieprzą.
– Wiem – powiedziała Carrie.
– Mamusiu! Patrz! – krzyknęła z dumą dziewczynka. Znalazła w magazynie zdjęcie Amality, zrobione w Ascot u boku lorda jakiegoś tam.
– Japoński biznesmen chciał mnie umieścić we własnym apartamencie – powiedziała Amalita. – Wiesz, nienawidzę takich rzeczy, ale z drugiej strony prawda jest taka, że czasowo nie mam ani grosza. Rozważałam to jedynie ze względu na dziecko. Staram się ją zapisać do dobrego przedszkola i potrzebuję forsy, żeby za to zapłacić. Więc się zgodziłam. Minęły dwa tygodnie, a ten się nie odezwał. Ani dudu. No to już chyba po ptakach.
Amalita siedziała na kanapie w dresach i oddzierała ręką kawałki pizzy. Carrie usiadła na wąskim, drewnianym krześle. Miała na sobie dżinsy i stary podkoszulek z żółtymi plamami pod pachami. Obie miały tłuste włosy.
– Kiedy tak patrzę wstecz – westchnęła Amalita – to może nie powinnam była spać z tym facetem, nie powinnam była spać z tamtym. Może powinnam to wszystko inaczej rozegrać. – Zamyśliła się. – Wiem, że się zastanawiasz, czy nie zostawić Mr. Biga – zaczęła po chwili. – Trzymaj się go. Oczywiście, jesteś piękna, milion gości powinno do ciebie wydzwaniać, chcieć z tobą być. Ale ty i ja, my obie znamy prawdę. Wiemy coś o prawdziwym życiu, no nie?
– Mamo – zawołała dziewczynka. Trzymała w rączce magazyn i wskazywała na rozkładówkę z Amalita: na jednym zdjęciu stała na stoku w St. Moritz ubrana w biały narciarski kombinezon od Chanel; na innym, w czarnym kostiumie i perłach wysiadała z limuzyny przed koncertem Rolling Stonesów i uśmiechała się tajemniczo do pewnego senatora.
– Carrington, nie teraz! – powiedziała Amalita z udawaną srogością.
Dziewczynka spojrzała na nią i zachichotała. Rzuciła pismo.
Był słoneczny dzień. Przez brudne okna wdzierały się jasne promienie.
– Choć tutaj, słoneczko – powiedziała Amalita. – Chodź, dostaniesz trochę pizzy.
– Cześć! Wróciłem! – zawołał Mr. Big.
– Cześć – powiedziała Carrie. Podeszła do drzwi i pocałowała go. – Jak tam twoje koktajl party?
– W porządku, w porządku.
– Robię obiad.
– Dobrze. Tak się cieszę, że dziś wieczorem nie musimy nigdzie wychodzić.
– Ja też.
– Chcesz drinka? – zapytał.
– Nie, dzięki – odparła. – Może tylko kieliszek wina do kolacji.
Zapaliła świece, usiedli w jadalni. Carrie siedziała sztywno wyprostowana na krześle. Mr. Big mówił i mówił bez końca o jakimś interesie, który właśnie prowadził, a Carrie patrzyła na niego, kiwała głową i wydawała zachęcające dźwięki. Ale tak naprawdę, nie słuchała. Odezwała się dopiero, kiedy skończył.
– Jestem taka podniecona. Amarylis w końcu zakwitł. Ma cztery kwiaty.
– Cztery kwiaty. – Mr. Big pokiwał głową. – Tak się cieszę, że się tak wciągnęłaś w te kwiaty.
– Prawda? Jakie to miłe? To niesamowite, jak wspaniale rosną, jeśli tylko poświęca im się trochę uwagi.
Epilog
Film Stanforda Blatcha Ofiary mody zarobił w światowej dystrybucji ponad 200 milionów dolarów. Stanford niedawno kupił odrzutowiec typu Challenger i kazał udekorować wnętrze na wzór buduaru Elizabeth Taylor w Kleopatrze.
River Wilde nadal pracuje nad powieścią. W tej powieści Mr. Big piecze małe dziecko i je zjada, a Stanford Blatch jest w każdym rozdziale, ale nic ciekawego mu się nie przydarza.
Samantha Jones postanowiła porzucić Nowy Jork. Pojechała do L.A. na rozdanie Oskarów i na przyjęciu poznała Tylera Kydda, kiedy pływali nago w basenie. Teraz mieszkają razem, ale on poprzysiągł, że nigdy się z nią nie ożeni, bo kiedy nie dostał nagrody Akademii za najlepszą rolę męską, Samantha skomentowała: „Cóż, to dlatego, że film był jedynie milutki”. Mimo to Sam jest producentką jego nowego filmu – bardzo artystycznego.