— Cicho bądź, zamilcz!
Dubhe krzyknęła i podniosła się na łóżku.
— To ty? Co się stało tamtego dnia? Kto cię zranił, skąd pochodziła ta krew?
Nie dbając o ból w plecach, Dubhe wyskoczyła z łóżka, złapała Jennę za szyję unieruchomiła go, przyciskając do ściany.
— Powiedziałam ci, żebyś był cicho — wycedziła.
Skamieniały ze strachu Jenna, mimo ostrza przyłożonego do gardła, ciągnął dalej ledwo słyszalnym głosem:
— Chcę tylko zrozumieć, co ci się stało… zaatakowali cię?
Zobaczyła, że chłopak się rumieni i gwałtownie go puściła. Jenna powoli osunął się po ścianie na podłogę.
Dubhe przesunęła dłonią po oczach. Koszmar się nie skończył. Nigdy się nie skończy. Jej ucieczka na nic się nie zdała, nie można uciec przed przeznaczeniem.
— Dlaczego mi nie ufasz? Czego się boisz?
— Moje życie jest tak dalekie od twojego, tak odległe, że nawet nie masz szans zrozumieć. Nie możesz nawet w przybliżeniu wyobrazić sobie tego, co w sobie noszę… Ja… — Dubhe potrząsnęła głową. — Nie zadawaj mi pytań!
— Dlaczego? Przyszłaś pod moje drzwi zakrwawiona, a ja o nic cię nie pytałem, pomogłem ci, przyjąłem cię i uratowałem, do licha uratowałem ci życie! Ale to, co się stało tam… tamto…
Dubhe wzięła swój starannie złożony płaszcz, leżący w kącie.
— Co robisz?
Zarzuciła go na siebie, po czym podniosła ubrania i zakrwawioną broń opartą o ścianę.
— Powiedz mi, co robisz? · Odwróciła się do niego.
— Powiedz tylko słowo, komukolwiek, o tym, że byłam tutaj a bądź pewny, że umrzesz, zanim zdążysz pożałować tego, co zrobiłeś.
Jenna nie poruszył się.
— Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć, co się dzieje? Ja chcę ci tylko pomóc, nie rozumiesz tego?!
Jego glos miał w sobie jakąś nową szczerość i ból. Dubhe nie znała go od tej strony.
Poczuła się prawie wzruszona i dlatego czym prędzej ruszyła do drzwi.
— Nikt nie może mi pomóc. Zapomnij o tym, co się stało w ciągu tych kilku dni, i nie szukaj mnie.
Znowu była sama, w wilgotnej ciemności własnego domu. Kiedy tam dotarła, całkiem wyczerpana po ucieczce od Jenny, poczuła się nagłe u siebie. Samotność była jej wyrokiem i jej wybawieniem.
I tak leżała w otępieniu w swojej grocie, w ciemnościach, ścigana przez wspomnienia rzezi w lesie, ale jednocześnie czuła się bezpiecznie.
Myślała o Jennie. Chociaż wiele ją to kosztowało, musiała przyznać, że się do niego przywiązała. Był to duży problem, bo ona też w głębi serca czuła, że chce móc na niego liczyć, tak jak kiedyś było z jej ojcem, a potem przez długi czas z Mistrzem…
Mistrzu, gdybyś jeszcze żył, nie byłabym tak zagubiona i taka samotna!
Nie miała już nikogo. Była tylko ona i Bestia, której istnienie wewnątrz siebie właśnie odkryła.
Kilka następnych dni poświęciła na odpoczynek i leczenie rany. Przygotowała miksturę i nie bez trudu próbowała rozsmarować ją sobie na plecach. Zazwyczaj używała nasączonego nią bandaża, który ściśle owijała sobie wokół piersi i na plecach. To właśnie wtedy, kiedy dokonywała tej operacji, zobaczyła to po raz pierwszy.
Była naga w półcieniu rozświetlanym przez świecę. Rozłożyła przed sobą bandaż i właśnie miała sięgnąć po flakon, gdy jej spojrzenie padło na jakąś ciemną plamę na ramieniu. Przyjrzała się dokładniej — Tam, gdzie wbiła się igła zabójcy z Gildii, teraz widniał jakiś bardzo wyraźny symbol. Były to dwa nałożone na siebie pentakle czarny i czerwony, a wewnątrz nich okrąg utworzony z dwóch splecionych węży, też czerwonego i czarnego. W samym środku tam, gdzie tkwiła igła — była kropka żywej czerwieni, jakby w dalszym ciągu tryskała stąd świeża krew. Dubhe przesunęła po plamie palcem, ale ani krwawa kropka, ani symbol nie znikły.
Szwy ją bolały, ale wkrótce zorientowała się, że jest na tyle silna, by wyruszyć w krótką podróż. Skoro sama nie była w stanie rozwikłać wydarzeń tamtych dni, musiała oddać się w ręce kogoś innego. Jenna miał rację. Potrzebowała kapłana.
Wyruszyła wczesnym rankiem, owinięta w płaszcz, z lekkim workiem podróżnym zawierającym leczniczą miksturę, świeże bandaże i nieco prowiantu.
Będzie musiała nieznacznie przekroczyć granicę, ale nawet nie wyjdzie z lasu. Miejsce, do którego się kierowała, znajdowało się w Krainie Morza i oddalone było od jej domu o dwa dni drogi.
Już dawno tam nie była. Zbyt wiele miała słodkich i gorzkich wspomnień, wspomnień przeszłości, które chciała odsunąć od siebie jak najdalej.
Kiedy umarł Mistrz, wyrzuciła wszystko, co mogło jej go przypominać, i pozrywała kontakty praktycznie ze wszystkimi, których znali.
Dotyczyło to także Magary. Morderca zawsze musi mieć kogoś zaufanego, kto będzie go leczył, bo przecież może się zdarzyć, że podczas wykonywania pracy zostanie zraniony. Magara była kimś pomiędzy czarodziejką a kapłanką, ale żadne ze zgromadzeń nigdy nie uznało jej za swoją. Niektóre praktyki i zainteresowanie duchami natury łączyły ją ze światem czarodziejów, zaś z kapłanami — wiedza o ziołach i praktykach uzdrawiających. Ta wizjonerska heretyczka, jak niektórzy twierdzili obdarzona darem jasnowidztwa, żyła jak pustelnica na swojej rodzinnej ziemi. Mistrz chodził do niej się leczyć, kiedy był chory, oraz po trucizny i po informacje o czarach, na które mógł się natknąć.
Teraz Dubhe miała nadzieję, że kobieta jeszcze żyje. Miała nadzieję, bo była to jedyna osoba, która mogła jej się w tej chwili przydać.
Na miejsce dotarła o zachodzie słońca. Dni stawały się coraz krótsze, a przesilenie zimowe nie było wcale takie odległe. Cienki pas nieba na horyzoncie pod niskimi chmurami był czerwony. Było zimno, ale Dubhe zdawało się, że klimat jest łagodniejszy niż w Krainie Słońca. Może to tylko przesycone solą powietrze, które od wybrzeży przenikało aż w głąb lądu, docierając do dębów i buków nawet w centralnie położonych lasach. Tutaj urodził się Mistrz i tu żył przez lata. Przez bardzo długi czas on i Dubhe mieszkali na tej ziemi, gdzie do każdego miejsca dobiegał odgłos fal rozbijających się o skały.
Przed sobą ujrzała znajomy namiot — ten, który tak dobrze pamiętała, mimo iż od czasu, gdy była tu po raz ostatni, minęły dwa lata. Był to obszerny płat skóry rozciągnięty na czterech palach, ustawiony w środku okręgu wykonanego z rzecznych kamieni, okrągłych i wygładzonych.
Dubhe poczuła u swojego boku obecność Mistrza, dotyk jego pewnej dłoni na ramieniu oraz jego głęboki, spokojny głos, mówiący „Dotarliśmy” za każdym razem, kiedy pojawiali się na tej polanie.
Gdy weszła do namiotu, zakołysały się wietrzne dzwonki. Jak zawsze tak znajomo brzmiący, rozdzierający dźwięk.
Magara była nieruchoma jak kamienny posąg. Zgięta wpół pod brzemieniem lat, z ramionami schylonymi nad skrzyżowanymi kolanami. Twarz zakrywały długie, siwe włosy. Na głowie miała mnóstwo warkoczyków, w które wplecione były dzwoneczki, ale żaden z nich się nie poruszał, jakby staruszka nawet nie oddychała.
Ale przecież żyje.
Magara siedziała na starym wyblakłym dywanie; po jednej stronie namiotu było słomiane legowisko, a obok niego hebanowa ława skrzyniowa; z pali zwisały rozmaite amulety oraz najprzeróżniejsze zioła, świeże i suszone. Z trójnogu wydobywał się aromatyczny dym.
— Wiedziałam, że przyjdziesz. — Jej głos wydawał się stary, przedwieczny, ani kobiecy, ani męski.
Dubhe ograniczyła się do pochylenia głowy, tak jak zawsze czynił przed nią Mistrz.
Magara uniosła nieco głowę i włosy rozsunęły się, odsłaniając twarz. Jej ciemne jak skóra namiotu oblicze naznaczone było głębokimi zmarszczkami. Wcale nie zmieniła się od ostatniego razu, kiedy Dubhe ją widziała — prawdopodobnie zawsze była stara i zawsze taka pozostanie. Te same żywe niebieskie oczy i ten sam wyraz twarzy: łagodny i nieprzenikniony.