— Nic ci nie zrobi! Słucha tylko mnie, jest dobry!
Podnosi ją siłą, nie bez trudu, i trzyma blisko głowy smoka. Zwierzę odwraca się, a Dubhe widzi samą siebie odbitą w jego źrenicach.
Jeździec gładzi smoka po głowie, a on przymyka oczy, w których kryje się coś pomiędzy przyjemnością a urazą.
Dubhe przestaje się wyrywać.
— Teraz ty.
Jeździec bierze jej dłoń i kładzie na głowie smoka. Jest zimny i wilgotny, ale żywy. Ma twardą skórę, a jego łuski przypominają korę drzew. Bestia wyrzuca z nozdrzy mały kłąb dymu.
— No widzisz? Już się zaprzyjaźniliście.
Jeździec odsuwa ją i sadza na grzbiecie smoka. Jest tam dość obszerne i wygodne siodło. Potem wsiada sam, a Dubhe instynktownie mocno go ściska. Kiedy podnoszą się do lotu, czuje straszną pustkę w żołądku i przez cały czas drży przerażona. Ani razu nie otwiera oczu.
— Nie bój się — mówi jej jeździec.
Nie bój się.
Obozowisko nie jest daleko, docierają tam jeszcze przed zapadnięciem ciemności. Stoi tam wiele namiotów i jedna mała, drewniana chatka. Naokoło gruba palisada. Jest też wielki ogrodzony teren i tam właśnie lądują. Jeździec delikatnie stawia ją na ziemi. Czekają na nich jacyś ludzie.
— A to kto? — pyta jakiś chłopak.
— Znalazłem ją, błąkała się po równinie.
— Kim jesteś? — pyta ktoś inny.
— To na nic, nie mówi. Chyba jest niema. To się dzieciom zdarza podczas wojny. Zaprowadźcie ją do stołówki i dajcie jej jeść, wygląda mi na wygłodniałą.
I rzeczywiście, Dubhe umiera z głodu.
Dają jej chleb żytni i zupę jarzynową, a ona rzuca się na wszystko żarłocznie. Wielkimi kęsami pochłania chleb i pije zupę prosto z miski, bez łyżki. Mgliście przypomina sobie uwagi swej matki jakby pochodziły z poprzedniego życia. ”Ile razy mam ci powtarzać, że przy stole musisz się odpowiednio zachowywać? To podstawowa sprawa dla dobrze wychowanej panienki!”
— Daj jej jeszcze i przynieś coś innego. Pewnie nie jadła od wielu dni — mówi jeździec.
Przynoszą jej ser, potem jeszcze niekończące się dokładki chleba i zupy, ale Dubhe zmiata wszystko do ostatka. Pozostali patrzą na nią, uśmiechając się pod nosem, i głównie o niej rozmawiają.
— To pewnie dziewczynka z którejś z zaatakowanych wiosek. Granica nie jest w końcu tak daleko.
— Mówisz? Widziałeś, jaka jest brudna i obdarta? A te wszystkie zadrapania…
— Pewnie uciekła przed jakimś najazdem. Wszyscy wiecie, że żołnierze Dohora nie bawią się w subtelności…
— Ale nie mówi nawet trochę?
— W poprzednim obozie, gdzie stacjonowałem, były chmary dzieciaków w takim stanie. Chodzą po obozie jak duchy, a niektóre nawet doprowadzają się do śmierci głodowej.
— No tak, wygląda na to, że akurat jej to nie grozi…
— Biedulka, ciekawe, co też musiała widzieć…
Dubhe w końcu przestaje jeść. Czuje, że pęka, i to jest wspaniałe. Nie przypuszczała, że tak rozkosznie jest jeść aż do przesytu po tak długim poście.
Jeździec zabiera ją do siebie. Nie ma już na sobie zbroi i wydaje się mniej imponujący. Znowu ściska ją za rękę i prowadzi do drewnianej chatki. Wnętrze jest niewielkie, ale wygodne. Dubhe wydaje się nierealne, że znowu może przebywać w domu. Zapach drewna wypełnia jej nozdrza i przypomina jej własny pokoik na piętrze, blisko stodoły. Zbiera jej się na płacz.
— No już, nie płacz — mówi jeździec i ociera jej łzę. — Teraz jesteś bezpieczna. Ja będę cię bronił.
To nie o to chodzi, chciałaby powiedzieć mu Dubhe. To nie jest jej miejsce i nawet nie wie, gdzie jest jej dom. To piękna chata, a on jest dobrym człowiekiem, ale nie jest jej ojcem.
Jeździec kładzie ją spać. Koło swojego łóżka przygotował dla niej słomiane legowisko.
— Teraz myśl tylko o tym, żeby odpocząć, dobrze?
Dubhe odwraca się. Słyszy, jak mężczyzna przygotowuje się do snu, a łóżko skrzypi pod jego ciężarem. Potem świeca gaśnie i wreszcie wszystko zapada się w ciemność.
Dubhe zostaje w obozie przez wiele dni. To dziwne miejsce, w swoim życiu jeszcze nigdy takiego nie widziała. Są tu tylko mężczyźni, prawie wszyscy uzbrojeni. Jeździec nazywa się Rin i Dubhe bardzo go lubi. Innych mężczyzn się boi, a on jest jedyną osobą, która potrafi ją pocieszyć. Zresztą uratował jej życie, Dubhe nie może o tym zapomnieć.
Wydaje się, że wszyscy w obozie go lubią, a przez to i na nią patrzą z sympatią. W obecności Rina Dubhe udaje się zbliżyć i do innych żołnierzy. Ktoś jeszcze próbuje pytać ją o imię, ale język nie odnajduje właściwej drogi i Dubhe dalej jest niema. Naprawdę chciałaby móc im wszystko powiedzieć, ale nie jest w stanie.
Kiedy Rin nie musi robić niczego innego, bierze ją ze sobą i prowadzi do pobliskich wiosek. Pokazuje dziewczynkę wielu kobietom i pyta, czy ją znają. Dubhe uważnie przygląda się każdej z nich; wciąż ma nadzieję na znalezienie kogoś, kto okaże się znajomy, ale wszystkie twarze, jakie przed sobą widzi, są obce.
Wieczorem wracają do obozu z niczym, ale Rin nigdy nie wydaje się smutny.
Pozwolił jej dotknąć miecza i nauczył ją karmić swojego smoka, który nazywa się Liwad. Byłoby prawie idealnie, gdyby Dubhe nie była tak nieskończenie daleko od domu. Pewnego wieczoru słyszy, jak Rin rozmawia z kucharzem.
— Myślałem, żeby zatrzymać ją przy sobie.
— Szykuje się wojna…
— Być może… Ale król nie ma odwagi, więc jesteśmy tutaj i tylko patrzymy, czekamy.
Ja ich szpiegowałem, wiem, co knują…
— I właśnie dlatego wybuchnie wojna. Wielu ludzi podobnie jak ty łamie układ i szpieguje nieprzyjaciela. Wcześniej czy później Dohor to wykorzysta.
— Tym bardziej powinienem zatrzymać ją przy sobie.
— Uważam, że obóz nie jest odpowiednim miejscem dla dziewczynek.
— A las nim jest? Albo step? Morze?
— Ona potrzebuje ojca i matki. Źle jej tutaj, nie widzisz? Powinieneś oddać ją komuś z okolicznych wiosek.
— Akurat wioski są najmniej wskazanym miejscem. Przecież żołnierze Dohora czasami wychodzą poza granicę, widzieliśmy ich!
— Dobrze wiesz, że tak jest tylko tutaj, przy granicy. Bliżej morza jeszcze panuje pokój. Mógłbyś wysłać ją tam.
Rin milczy bez przekonania.
— Rin, to nie jest twoja córka.
— Wiem.
— Nie możesz myśleć, że zastąpisz ją tą dziewczynką.
— Wcale tak nie zamierzam.
— Dałeś jej ubrania po córce…
— Nie miała innych. I tak czy inaczej, może to znak bogów. Choroba zabrała mi żonę i córkę, a ona nie ma już rodziców. Bogowie sprawili, że się ze sobą spotkaliśmy, abyśmy się nawzajem pocieszyli. Powiesz mi, co w tym złego?
— Że tu wkrótce nastąpi koniec świata.
— Ja tu będę i ją obronię.
Kucharz prycha, podnosi się i idzie do niej, do sąsiedniego pokoju.
Dubhe skończyła jeść.
Znak bogów. Czyżby to bogowie chcieli, żeby to wszystko się stało? Czy to oni chcieli, żeby wpadła w ten koszmar?
Zbliża się lato. Dubhe zrozumiała, że znajduje się w Krainie Morza. Nie pamięta jasno, gdzie ona leży, wie tylko, że Selva jest w Krainie Słońca. Mówi sobie, że ostatecznie może nie jest to tak daleko, ale Selva to maleńka wioska i z pewnością nikt w tych okolicach nie wie, gdzie jej szukać.
Poza tym zaczyna rozkoszować się spokojem obozowiska a czasami nawet, kiedy jest z Rinem, wymyka jej się uśmiech. Nie jest to to samo, co bycie w domu, ale czuje się mniej samotna. Wieczorami jeszcze popłakuje i czasami zadaje sobie pytanie, dlaczego jej nie szukają, dlaczego jej ojciec nie przychodzi, aby ją zabrać, ale od jakiegoś czasu myśli o tym mniej.