Pewnego dnia jednak na twarzach żołnierzy pojawia się napięcie, a Rin ma dla niej mniej czasu. W obozie panuje poruszenie, Dubhe to czuje. Stała się wrażliwa na takie rzeczy i zaczyna się bać.
Potem Rin znika, a wraz z nim wielu innych mężczyzn. Dubhe zostaje sama na cały tydzień. Na równinie za palisadą zawsze widać było strzeliste kolumny dymu, ale nagle robią się one bliższe i gęstsze.
— Płoną okoliczne wioski. Sprawy wcale nie mają się dobrze — słyszy słowa pewnego żołnierza.
Dubhe jest niespokojna. W każdej chwili spodziewa się czegoś strasznego.
I rzeczywiście, w końcu to nadchodzi. Znienacka budzą ją w nocy. Dubhe podrywa się z krzykiem i dostrzega błyszczącą, pełną twarz kucharza.
— Szybko, wstawaj i ubieraj się.
Dubhe chciałaby spytać, wiedzieć, ale teraz bardziej niż kiedykolwiek gardło zamyka się przed głosem.
— Pospiesz się!
Kucharz jest potwornie przestraszony i jego niepokój udziela się Dubhe. Dziewczynka ubiera się pospiesznie i bez wahania bierze sztylet.
— Nic tym me wskórasz… — rzuca ostro kucharz.
Dubhe jeszcze mocniej zaciska palce. Czuje, jak dusi ją w gardle, a do oczu napływają łzy.
Kucharz chwyta ją za ramiona i patrzy jej w oczy.
— Musisz uciekać, tak szybko, jak potrafisz. Idź na północ, to nasze terytorium, tam są jeszcze bezpieczne wioski. Niedaleko stad są niezbyt gęste zarośla. Ukryj się tam i nie wracaj, dopóki po ciebie nie przyjdę. Zrozumiałaś?
Dubhe zaczyna płakać. Nie chce uciekać, nie chce.
Spoza namiotu dobiega nerwowe dreptanie i brzęk mieczy.
Dubhe stoi nieruchomo.
Nie zostawiaj mnie samej, nie zostawiaj mnie samej…
— Idziesz czy nie? — wrzeszczy kucharz, a jego twarz jest napięta złością i strachem.
Dubhe otrząsa się i ucieka.
Wychodzi w duszące ciepło nocy i próbuje biec, ale już pierwsze dźwięki ranią jej uszy. Krzyki bólu, jakby skargi rannych. To jakiś rodzaj straszliwego wezwania. Dubhe wie, że nie chce się odwracać, wie, że zaraz za nią dzieje się coś przerażającego. Żołnierze Dohora robią straszne rzeczy. Jeżeli się odwróci, zobaczy je. Ale nie może się powstrzymać.
Zatrzymuje się za namiotem i patrzy za siebie. Zaledwie na moment, po czym odwraca się z powrotem. Kilka kroków za nią rozciąga się piekło. Ludzie zarzynają się w bladym świetle księżyca. W powietrzu unosi się wielki zielony smok, a po obozie biegają wrzeszczący dziko ludzie, ludzie w płomieniach. Kto nie ucieka, walczy włócznią i mieczem, a wszędzie jest krew. Wielu rannych leży na ziemi. To ludzie z obozowiska, których znała. I wszędzie szeroko otwarte oczy Gornara.
Potem Dubhe podnosi wzrok ku niebu. Zielony smok przelatuje nad jej głową… i trzyma coś w pysku. Rozpoznaje to aż nazbyt dobrze. To skrzydło Liwada.
Dubhe chciałaby krzyczeć na cały głos, ale wokół niej nie ma powietrza. Stoi jak skamieniała.
— No idź! — wrzeszczy jeszcze jakiś głos i Dubhe w ostatniej chwili dostrzega, jak kucharz zostaje przeszyty włócznią.
Jakimś cudem zaklęcie zostaje złamane. Nogi Dubhe podejmują za nią decyzję i zabierają ją daleko.
Ucieka bez celu, biegnie w kierunku wskazanym przez kucharza, podczas gdy jej umysł jest gdzieś daleko, w utraconym miejscu, razem z tym wszystkim, co do tej chwili posiadała. Nie ma już nic, tylko biel oczu umarłych.
Dubhe cudem dostaje się do puszczy, o której mówił kucharz. Biegła przez całą noc, a kiedy tam dociera, zatrzymuje się tylko dlatego, że wykończona upada na ziemię. Przeraźliwie bolą ją stopy, ramiona nie są w stanie jej podtrzymać. Nie może już się podnieść. Nie ma sił. Świat owinięty jest martwym światłem, pierwszymi odblaskami świtu. Dla Dubhe noc nie ma końca. Jej otwarte oczy patrzą w gęstwinę, ale jej nie widzą. Jest jeszcze w obozowisku, wokół niej same padające ciała. I wtedy krzyczy, krzyczy, krzyczy.
Dubhe zostaje w puszczy. Wyciągnięta na ziemi. W oczekiwaniu.
Mija czas. Dubhe nie zdaje sobie z tego sprawy. Słońce odbywa swój bieg. Świt, południe, zachód i znowu noc. Dubhe nie wstaje Potem znów szklany świt, gwiazda poranka. I mgła w jej głowie rzednie.
Kucharz nie przyjdzie. Rin nie przyjdzie. Wszyscy umarli. Tylko ja jestem żywa…
Znowu jest sama. Czuje się jak złamana.
Nie może płakać. Otacza ją przeraźliwy spokój. Żadnego bólu ani żadnej radości, żadnego strachu. Znowu, tak jak wtedy w lesie, czyste i proste życie.
To pragnienie popycha ją do działania. Podnosi się i pije.
Z tego samego potoku, który obmywał obozowisko, tego samego, którego trzymała się, aby się ocalić. Głód. Dubhe kieruje się na północ, tak jak powiedział jej kucharz.
Nagle wydaje jej się, że nie minęła nawet minuta od jej samotnej wędrówki przez las. Życie w obozowisku, Rin i jego smok, wszystko znikło. Może to wszystko nie było niczym innym tylko snem.
Unosząca się przed nią spirala dymu wskazuje jej drogę do wioski. Jest mała, prawie jak Selva. Kilka drewnianych chatek ze słomianym dachem, ciasne zaułki między jednym domkiem, a drugim, placyk z małą fontanną. Połowa domostw jest spalona. Panuje absolutna cisza. Na ziemi leżą kolejni umarli. Dubhe patrzy na tę scenę, ale wcale jej to nie porusza. Tamtego wieczoru, podczas rzezi w obozowisku, stało się coś, co odebrało jej wszelką formę litości.
Jestem głodna.
Porusza się wśród spustoszenia i smutku.
Wchodzi do domów, zarówno do tych nienaruszonych, jak i tych spalonych. Szuka spiżarni, które byłyby jeszcze pełne, grzebie w skrzyniach, patrzy po półkach i w kredensach.
Wreszcie wchodzi do domu mniej zrujnowanego niż inne. Tym razem trupy leżą w środku, ale Dubhe się nie boi. Wszyscy mają twarze Gornara, ale ona jest głodna, a głód jest silniejszy niż przerażenie.
Idzie w kierunku kredensu. Zobaczyła czerwień jakiegoś jabłka.
Regał jest wysoki, Dubhe wspina się więc na palce, wyciągając rękę jak tylko może. Nie sięga. Wysila się, ale owoc wciąż jest za wysoko. Nagle pojawia się czyjaś dłoń i bierze jabłko.
Dubhe odwraca się przestraszona.
— To chciałaś? — Mężczyzna, który przed nią stoi, jest nienaturalnie chudy i wysoki. Uśmiecha się drwiąco. To musi być żołnierz. Ma wysokie, skórzane buty, a jego pierś pokrywa lekki pancerz. Przy czarnym pasie przywieszony jest wielki miecz w pochwie. Jest coś niepokojącego w nim i w całej jego sylwetce.
— To co, chcesz je?
Dubhe wyciąga rękę, ale mężczyzna podnosi jabłko na niemożliwą dla niej wysokość.
Dubhe stara się wspiąć na palce, ale to nic nie daje. Mężczyzna popycha ją w kierunku kredensu. Odcina jej wszystkie drogi ucieczki. Potem zbliża się do niej z coraz wyraźniej zarysowanym uśmiechem.
— Taka ładna mała dziewczynka nie powinna znajdować się w takim miejscu, wśród tych wszystkich ciał. Bo będzie przechodził ktoś taki jak ja i ją sobie zabierze.
Mężczyzna podchodzi jeszcze bliżej, ale nagle się zatrzymuje.
— Co, u diabła…
— Zamknij oczy, dziecko — mówi spokojny i pewny głos, inny niż głos żołnierza.
Dubhe nawet nie myśli, żeby nie posłuchać. Tym razem trzyma oczy mocno zaciśnięte. Już wystarczająco się napatrzyła. Słyszy zduszony jęk, a potem lekki odgłos upadku.