Выбрать главу

— Nic ci nie jest? — pyta głos.

Dubhe ostrożnie otwiera najpierw jedno oko, potem drugie. Przed nią stoi mężczyzna całkowicie owinięty w długi, brązowy i wytarty płaszcz. Na głowie ma kaptur, który zupełnie zakrywa mu twarz, w dłoni trzyma cienki sztylet.

Człowiek, który ją zaatakował, leży na podłodze, z twarzą skierowaną do ziemi.

To dziwne, ale teraz Dubhe się nie boi, mimo iż stojący przed nią mężczyzna ma w sobie coś groźnego i jest całkiem zamaskowany.

— Czy dobrze się czujesz?

Dubhe nie może odpowiedzieć, tylko lekko kiwa potakująco głową. Jedna dłoń wydobywa się spod płaszcza i zdejmuje jej sztylet z paska, gdzie Dubhe przyzwyczaiła się go trzymać. Mężczyzna bierze go, oślepiające światło słońca odbija się w ostrzu.

— Nie masz go dla zabawy. Następnym razem go użyj.

Tym samym gwałtownym gestem, co wcześniej, mężczyzna odkłada sztylet na miejsce.

— Tak czy inaczej, uciekaj z tego miejsca i kieruj się na północ, Za tym lasem panuje pokój i jest wiele wiosek, gdzie znajdziesz kogoś, kto się tobą zajmie.

Następnie z tą samą dostojną elegancją, z jaką się pojawił, obraca się i znika za kurtyną z dymu.

11. Świątynia Czarnego Boga

Wyruszyła następnego dnia. Zrobiła to świtem, pospiesznie pożegnawszy się z Magarą.

Po powrocie do domu kilka dni poświęciła wyłącznie na leczenie i wypoczynek. Na wszelkie sposoby starała się uciec od widoku symbolu na ramieniu; dopóki go nie widziała, prawie udawało jej się nie myśleć zbytnio o klątwie, ale kiedy już się wydawało, że wreszcie wydobyła się z koszmaru, rękaw podciągał się i odkrywał przed nią prawdę.

Musiała odnaleźć czarodzieja, który nałożył na nią pieczęć.

Podróż miała trwać nie więcej niż sześć dni; to drobiazg dla wytrenowanych nóg Dubhe, ale w końcu była rekonwalescentką, a to komplikowało sprawę.

Świątynia Gildii znajdowała się na najbardziej na północ położonym obszarze Krainy Nocy, na terytorium, które za czasów Wielkiej Wojny było jeszcze zajęte przez Twierdzę Tyrana.

Dubhe nigdy tam nie była. Znała to miejsce tylko ze słyszenia i z tego, co jej opowiedział Mistrz. Pokryta kurzem świątynia, postawiona w zapomnianym miejscu, poświęcona bogu, o którym większość nic nie wiedziała. Niektórzy mówili, że Czarny Bóg — tak nazywali go zwykli ludzie, adeptom Gildii znany był jako Thenaar — pochodził z czasów elfickich. Świątynia prawie zawsze była pusta: nie było w niej nikogo, oprócz jedynego kapłana, który całe swoje życie spędzał między tymi murami, odseparowany w sekretnej izbie.

Ukryty Kapłan był jedyną postacią tego tajemniczego kultu, która wzbudzała zainteresowanie ludzi. Od czasu do czasu jakiś desperat udawał się do świątyni, aby za wstawiennictwem Kapłana prosić Thenaara o łaskę. Zazwyczaj chodziło o osoby, które doszły już do kresu i gotowe były na wszystko, aby tylko spełniła się ich prośba, skłonne były nawet poświęcić się temu mrocznemu kultowi. Kapłan regularnie wybierał spośród Postulantów jakiegoś szczęśliwca i zabierał go ze sobą w najtajniejsze obszary świątyni. Nikt stamtąd nie wracał, ale byli ludzie gotowi przysiąc, że otrzymali łaskę właśnie dzięki poświęceniu tych, którzy zostali wybrani przez Ukrytego Kapłana.

Dubhe nie wiedziała, jakie są prawdziwe rytuały kultu Thenaara. Kiedy była dzieckiem, kilka razy próbowała wypytać o to Mistrza, ale zawsze mówił na ten temat bardzo ogólnie i nie wdawał się w szczegóły. Z pewnością miało to coś wspólnego z krwią i zabójstwem, ale nic więcej nie udało jej się zrozumieć. Mistrz był zawsze bardzo niespokojny, kiedy o tym mówił.

„Rytuały Thenaara i Gildii nie są dla ludzi, a nawet dla zabójców takich jak ja. To sprawy złych demonów, lepiej, żebyś nic o nich nie wiedziała”.

Tylko raz Mistrz okazał się bardziej rozmowny, tamtej nocy, której Dubhe miała nigdy nie zapomnieć. To wówczas zrozumiała, dlaczego Mistrz opuścił Gildię, a opowieść o tym jedynym epizodzie zmroziła jej krew w żyłach.

Dubhe podróżowała niespiesznie, często się zatrzymując. Być może, kiedy już dotrze na miejsce, będzie musiała walczyć, więc chciała być wypoczęta, przygotowana, z jak najbardziej swobodny umysłem. Starała się nie myśleć zbytnio o tym, co ją czeka. Bestia na razie spała, ale w każdej chwili mogła się rozbudzić, a myśl o tym, co stało się ostatnio, była dla niej nie do zniesienia. Przedsmak tego, co ją czeka, poczuła tego ciemnego dnia, kiedy zrozumiała, że zbliża się do Krainy Nocy. Chmury były czarne i pełne deszczu, a powietrzem od czasu do czasu wstrząsał grzmot. Zmierzch nadszedł jeszcze przed południem. Była to ziemia dla miłośników zachodu; można było go zobaczyć o każdej godzinie, wystarczyło stanąć tam, na granicy, i obserwować ów wieczny zmierzch. Gdyby mogła wybrać miejsce ostatecznego pożegnania Mistrza, byłoby to właśnie tam, w czerwieni ostatnich promieni słońca. Tymczasem jednak zdarzyło się to latem pod pogodnym niebem Krainy Słońca.

Nadejście nocy zapowiedziało pojawienie się tych niewielu gwiazd, którym udało się wyjrzeć zza chmur. Tak właśnie było w Krainie Nocy. Przeplatanie się dnia i nocy było zaznaczone tylko obecnością księżyca i gwiazd: w ciągu dnia ciemność była całkowita, przełamana jedynie nienaturalną i lekką mleczną barwą nieba, wywołaną przez zaklęcie, które sprowadziło na to królestwo wieczną noc.

Dubhe kontynuowała swą podróż.

Po kolejnych trzech dniach marszu dotarła do sanktuarium Znajdowało się ono na opuszczonym obszarze, otoczone tylko niepokojącą roślinnością typową dla Krainy Nocy. W miejscu gdzie nigdy nie ma słońca, zwykłe rośliny nie mogły mieć żadnej nadziei na wzrost. Dlatego ta niewielka grupa, jaka przeżyła efekty zaklęcia, wyglądała dość dziwacznie. Wystarczało jej lekkie rozjaśnienie nieba w ciągu dnia, ale jeszcze lepiej radziła sobie w świetle gwiazd. Rośliny te, podobne do kaktusów, miały wielkie, mięsiste i bujne liście, a ich ubarwienie było mroczne: królowała czerń, ale rosły też drzewa o liściach ciemnobrązowych, do złudzenia przypominających barwę zakrzepłej krwi, czy też kwiaty o intensywnym, ciemnogranatowym kolorze. Bardzo wiele owoców wyglądało jak dziwaczne fosforyzujące narośle, zalane bladym, wewnętrznym światłem.

Pośród tej roślinności wznosiła się wysoka budowla z czarnego kryształu, o raczej prostej strukturze. Podstawą był zwykły prostokąt i to nawet niezbyt rozległy; tym, co robiło wrażenie, była raczej nadzwyczajna wysokość konstrukcji, która rozwijała się w trzy wysokie, spiczaste wieżyczki: jedną centralną grubszą i wyniesioną oraz dwie niższe, znajdujące się po obu jej stronach. Zdawały się pochłonięte gwałtownym wyścigiem ku niebu. Wrota były równie smukłe i wąskie, ciasna szpara otwarta w tkance muru. Na środku fasadę zdobiła wielka rozeta jarząca się żywym, czerwonym światłem. Mury były całkowicie pokryte fryzami i cienkimi splątanymi symbolami kryjącymi, kto wie, jakie znaczenia, których gęsta sieć oplatała trzy wieżyczki aż po szczyty. Oprócz czerwonego światła rozety, po obu stronach wejścia znajdowały się dwie świetliste kule umieszczone w pyskach posągów dwóch wielkich potworów. Zza świątyni można było dostrzec słabe światło, jakim emanowały owoce owej Krainy. Dubhe zatrzymała się i nie mogła powstrzymać dreszczy, jakie przebiegły ją na widok tej budowli.

Po tak długim czasie spędzonym na próbach ucieczki wreszcie sama przyszła aż tutaj. Jej strach został wyparty przez gniew.

Nie dość, że mój Mistrz, nie wystarczyło ci zniszczyć jego… teraz też mnie…

Ale jej strach nie był jedynie nienawiścią, jaką odczuwała do Gildii i wszystkiego, co jej dotyczyło, ani też wyłącznie lękiem, wpojonym jej już w dzieciństwie przez nieliczne opowieści Mistrza. Chodziło o coś nikczemnego i mrocznego, co przebijało z wielkich kwadratowych kamieni muru i co wypływało na zewnątrz przez czerwone światło rozety. Przyglądając się tej poświacie, Dubhe poczuła zawroty głowy. Owładnęły nią obrazy rzezi i z bezlitosną jasnością uświadomiła sobie, że całe to zło, ten horror, który niemal wydarł jej samą siebie, musiał mieć korzenie właśnie tu, w tym ponurym miejscu.