Dubhe znów spojrzała w ziemię, była wstrząśnięta. Potem wstała i otuliła się płaszczem.
— Nie mogę teraz zdecydować.
— Jak chcesz. Wiesz, gdzie mnie szukać, ale wiesz również, co cię czeka, jeżeli powiesz „nie”.
Dubhe wyciągnęła sztylet ze stołu, poczekała, aż Yeshol otworzy drzwi i wyprowadzi ją na zewnątrz.
— Dobrze się zastanów, Dubhe, dobrze się zastanów — powtórzył jej po raz ostatni, kiedy tylko znaleźli się w sanktuarium.
Kobieta jeszcze modliła się na swoim miejscu, wszystko było identyczne jak wcześniej, i wszystko wydało jej się nie do zniesienia.
Dubhe odwróciła się i ruszyła raptownie, przemierzając nawę coraz szybciej, aż wybiegła ze świątyni.
12. Droga prowadząca w ciemność
Pierwszym odruchem było odejście daleko, ponowna ucieczka do Krainy Słońca. Zrozpaczona Dubhe biegła, nie zatrzymując się ani na chwilę, na granicy własnej wytrzymałości, dopóki nie zobaczyła przed sobą różowiącego się świtu, dopóki nie zobaczyła, jak znika Kraina Nocy.
Była wykończona i bolała ją rana. Doskonale zdawała sobie sprawę z własnej nieroztropności, rozumiała, że w ten sposób tylko wyrządzi sobie krzywdę, ale w tych dniach bardziej niż rozum liczył się strach, ślepy i zimny. Dlatego musiała wrócić do domu. Wrócić do domu, aby o wszystkim zapomnieć.
Dotarła szybko, w zaledwie pięć dni przemierzyła przebytą uprzednio drogę.
Wydawało jej się, że znowu jest dzieckiem, wróciły do niej wszystkie dawne strachy.
Jakby Mistrz nigdy nie istniał, jakbym wciąż szukała Selvy i rodziców.
Z impetem wpadła do groty i kiedy tylko poczuła zapach pleśni wydało się jej, że czuje się lepiej. Odetchnęła pełnymi płucami, zamknęła oczy.
Znowu w domu, sama. Powoli udało jej się odzyskać równowagę. Kilka dni poświęciła na leczenie się. Rana była podrażniona, czerwona i spuchnięta. Dubhe użyła tej samej maści Toriego.
A podczas gdy ciało wracało do zdrowia, mięśnie rozluźniały się, a skóra na plecach stawała się na powrót różowa i elastyczna, myślała.
Wiele godzin spędziła na rozmyślaniach przy Ciemnym Źródle. Nadeszła zima. Jeden długi burzowy wieczór i już następnego dnia zapach powietrza był inny, zmieniła się jego konsystencja i chociaż świeciło słońce, jego promienie nie naruszały kołdry chłodu, która opadła na ziemię. Jednak Dubhe nie bała się zimna, wręcz przeciwnie, szukała go i chodziła do źródła nocą, ubrana w zwykłą koszulę, i tylko płaszcz ją ogrzewał.
Musiała wrócić do jedności ze światem, czuć pod otwartymi dłońmi nagą ziemię. Dopiero, kiedy wszelkie inne wrażenia zostawały unicestwione przez ten kontakt, wiedziała, że może rozumować naprawdę jasno.
Tylko Gildia miała antidotum. Nawet Magara nie mogła nic zrobić. Dubhe dobrze wiedziała, że magia Gildii była szczególna. Mistrz mówił jej o tym. Chodziło o zakazane zaklęcia, nikczemną magię, która bazowała na śmierci i obalaniu praw natury. Owe prastare formuły były jednak reinterpretowane, przywracane w duchu kultu Thenaara. Ale krążyły też głosy, zwłaszcza w Krainie Dni, że Gildia była jedynym prawdziwym depozytariuszem czarów elfickich, najmroczniejszych i najbardziej niegodziwych.
Słowa Yeshola rozbrzmiewały w jej umyśle i w nocy nie mogła powstrzymać się przed wspomnieniem rzezi na polanie. I tak już miałoby być zawsze, aż do najgorszej ze śmierci.
Nie tylko znowu zabiła, chociaż ze wszystkich sił starała się z tego wydobyć, ale była to regularna rzeź — coś, wobec czego jej umysł był bezradny. Takie było jej przeznaczenie poza Gildią, a ona nigdy nie zniesie podobnego końca. Wybór wydawał się wręcz zbyt łatwy.
Z czym jednak wiązało się przyjęcie propozycji Yeshola. Oznaczało zaprzedanie się najgorszemu wrogowi, nieprzyjacielowi, z którym Mistrz walczył aż do śmierci. Dla niej.
Nie mogła zapomnieć tego, co zrobili Mistrzowi. Przyłączenie się do nich oznaczało zdradę jego oraz jego nauczania. Nie wyszkolił jej po to, aby stała się maszyną śmierci podporządkowaną kultowi Thenaara, to nie po to ją ocalił i zatrzymał przy sobie. To nie po to wszystko skończyło się tak, jak się skończyło. To on dał jej życie, w jeszcze większym stopniu niż jej ojciec, któremu nie udało się jej ochronić ani odnaleźć po tym, jak ją stracił. Nie mogła mu czegoś takiego zrobić. A poza tym ona porzuciła drogę zabójstwa — przysięgła to, kiedy Mistrz umarł. Nie, nie miała prawdziwego wyboru. Straszliwa śmierć albo mroczna droga Gildii, od której przez dwa lata starała się uciec. Dubhe pogrążona była w wątpliwościach i tylko jedno rozwiązanie jawiło się na horyzoncie. Śmierć z wyboru, odnaleziona. Śmierć godna, która pozwoliłaby uniknąć tej straszliwej męki, jaką opisał jej Yeshol.
Zawsze odrzucała myśl o samobójstwie. Przeszła przez niezliczone momenty bólu, ale nigdy, przenigdy nie pomyślała, żeby powiedzieć „dość”, odejść najprostszą drogą. Ale teraz nie chodziłoby o tchórzostwo. To nie byłby ostatni czyn nędznika. Chodziło o wybór rodzaju śmierci, bo przecież i tak już była skazana, gdyby odrzuciła propozycję Yeshola.
Dubhe rozmyślała nad tym przez całą noc. Jeżeli miała powiedzieć „nie”, to taka właśnie była jedyna droga. Skończyć z tym, i to zaraz.
A jednak nie mogła. Nigdy nie sądziła, że można ją określić jako kogoś, kto kocha życie. Życie było proste i brutalne, i trudno jej było wyobrazić je sobie jako coś przyjemnego, pięknego. Ale teraz, kiedy pojedynczy gest dzielił ją od zakończenia całej historii, czuła, że nie może tego zrobić. Coś w niej pragnęło jeszcze żyć. Jakby mogła istnieć przyszłość inna od przeszłości, jakby czas przed nią mógł znowu dać jej Mistrza albo jej lata spędzone w Selvie. Rozpaczliwa nadzieja, jak wszystkie nadzieje. Irracjonalne pragnienie, żeby iść dalej, aż do końca.
Nie, nie mogła.
Podczas tych nocy u źródła zrozumiała, że to jej natura, suma jej własnych doświadczeń, a jeszcze bardziej jej przeznaczenie wybrało za nią. Mistrza już nie było, jego ciało zdążyło rozsypać się w ziemi, a jej nie pozostawało nic innego, tylko podążanie za tym czymś w środku niej, co uparcie pragnęło żyć. Ale w tym wyborze nie było żadnej radości ani ulgi.
Gildia zwyciężyła.
Pomału opróżniła dom, pożegnała się na zawsze ze wszystkim. Od tej chwili jej dom miał znajdować się w czeluściach ziemi, przy Yesholu.
Kiedy już zbliżał się moment wyruszenia w drogę, niespodziewanie pojawił się Jenna. Zobaczyła go stojącego na progu groty z zasępioną twarzą, okrytego innym niż zwykle płaszczem. Na zewnątrz prószył delikatny śnieżek.
— Długo cię szukałem.
Dubhe nie potrafiła przed sobą ukryć, że widzi go z przyjemnością. Dlatego starała się być twarda.
— Wydawało mi się, że wyraziłam się jasno.
Jenna wszedł i usiadł przy stole. Był opanowany, nie wykonał żadnego z tych drobnych aroganckich gestów, które robił zwykle.
— Co się z tobą działo?
Dubhe wiedziała, że nie może już unikać pytań.
— Odchodzę.
Jenna siedział w osłupieniu.
— To przez tamto wydarzenie na polanie, prawda? Tam się coś stało, a ty tam byłaś. Ja naprawdę chcę ci tylko pomóc… bo… do cholery, przecież jesteśmy kolegami w interesach, ale i koledzy w końcu trochę się lubią, czy nie?
Opuścił wzrok.
— Bo trochę mnie lubisz… nie?