Siada na skraju lasu, pomiędzy drzewami. Jest głodna, ale wie, że mężczyzna jej coś zostawił. Ma ciężką kieszeń, w środku coś musi być. Wsuwa tam dłoń i wyciąga to, co znajduje. To, co pozostało z sera. Dubhe uśmiecha się. Po tak długim czasie znowu potrafi się uśmiechać.
Nie porzucił mnie i nigdy nie porzuci.
Noc jest późna, a księżyc prawie w pełni. Brakuje mu tylko cienkiego czarnego sierpa połkniętego przez noc. Dubhe patrzy na niego przez chwilę i czuje coś w rodzaju odległego spokoju, czarnego sierpa połkniętego przez noc. Dubhe patrzy przesz chwilę i czuje coś w rodzaju odległego spokoju, który ją ogrzewa. słyszy głosy. Szmery pochodzące z głębi lasku. Zbliża się ostrożnie, podążając za dźwiękami.
— Spóźniłeś się. Powiedziałeś, że to będzie wczoraj.
— Najważniejsze, że tu jestem, nie? Dubhe staje za drzewem i wychyla się.
Tak!
To on i jego płaszcz. Obok niego żołnierz z długim mieczem u boku.
— A więc? Dowody? — Masz pieniądze? Żołnierz coś wyciąga.
— Chyba nie sądzisz, że dam ci je, zanim dostanę dowody.
Teraz kolej na mężczyznę. Wyciąga drewniany pojemnik, otwiera go. Po równinie rozchodzi się odór nie do zniesienia i Dubhe widzi coś strasznego. Głowę mężczyzny z półprzymkniętymi oczami. Zabójca, powiedział mężczyzna. Oto, co miał na myśli. Przerażona przykłada rękę do ust.
Żołnierz też unosi dłoń do ust i tłumi odruch wymiotny.
— To jest dowód, teraz twoja kolej — mówi mężczyzna. Żołnierz milczy przez chwilę, gładzi się po brodzie, udając zamyślenie.
— To nie on — konkluduje.
— Nie próbuj mnie przechytrzyć.
Głos mężczyzny wibruje nutą groźby, ale żołnierz chyba jej nie wychwycił.
— To nie on, jestem tego pewien. Nie dostaniesz pieniędzy.
Mężczyzna nie rusza się z miejsca.
— Igrasz z ogniem.
Żołnierz śmieje się nerwowo.
Dubhe czuje, że coś jest nie tak. Przez przypadek patrzy w prawo, za mężczyznę, i widzi nagły błysk. To ostrze oświetlone księżycem.
Zaczyna wrzeszczeć.
Ile ma tchu w piersiach, a teraz ma go wiele. Gardło odblokowuje się, język rozwiązuje. Nie może mówić, ale krzyczy.
Mężczyzna jest bardzo szybki. Odwraca się i pochyla. Ostrze chwyta tylko skrawek kaptura, który opada mu na ramiona.
— Przeklęta dziewucha! — wrzeszczy żołnierz, ale wszystko dzieje się błyskawicznie.
Mężczyzna wyciąga sztylet i wbija go w pierś napastnika, który zaszedł go od tyłu. Ten pada bez słowa skargi.
Mężczyzna odwraca się, jeszcze pochylony, i podnosi dłonie do piersi. W tym czasie żołnierz dobył swojej broni i przystępuje do ataku. W ciemności słychać szelest i żołnierz osuwa się, jęcząc. Próbuje się zebrać, podejmuje rozpaczliwy szturm. Na nią.
Dubhe widzi, jak rusza ku niej z przekrwionymi oczami. Miecz przesuwa się przed nią w obszernym kręgu. Zaciska powieki. Ból. W ramieniu. Otwiera oczy.
Mężczyzna trzyma stopę opartą na ramieniu przygwożdżonego do ziemi żołnierza.
Po raz pierwszy słychać, jak dyszy.
— Co by ci przyszło z zabicia jej?
Nie daje mu czasu na odpowiedź. Zanurza miecz w plecach. Żołnierz nie żyje.
Dubhe odwraca wzrok. „Zamknij oczy”, powiedział jej ten mężczyzna za pierwszym razem.
Osuwa się do siadu. Coś ciepłego spływa jej z ramienia. Żeby nie patrzeć na martwego żołnierza, podnosi wzrok na mężczyznę.
Po tak długim okresie śledzenia go, wreszcie po raz pierwszy widzi jego twarz. Jest młody, jeszcze młodszy niż jej ojciec. Ma czerwonawe włosy, które luźnymi lokami okalają mu twarz, opadając niemal na ramiona. Głębokie niebieskie oczy i surowa twarz, nieogolona broda. Dubhe nie może oderwać od niego spojrzenia, jednocześnie czując, że jej wzrok stopniowo słabnie, a intensywny i rozdzierający ból przeszywa jej ramię.
Mężczyzna przygląda się małej. Siedzi oparta o drzewo. Ocaliła mu życie. Ona, mały pasożyt, któremu pomógł. Jest ranna w ramię i patrzy na niego tak, jak robią psy. Ale widziała jego twarz, a przecież na to zabójca nie może sobie pozwolić. Nikt z tych, którzy zobaczyli jego twarz, nie przeżył i tak musi być również z nią — nieważne, że to dziecko.
Bierze jeden z noży do rzucania, wystarczy na miękką szyję dziewczynki. Kiedy się zbliża, ona się nie boi, mężczyzna to czuje. Zaraz zemdleje, ale się nie boi. Patrzy na niego oczami, które mówią wszystko. Pomóż mi. O to go prosi. Robi zamach ręką, po czym się zatrzymuje. Dziewczynka zamknęła oczy. Zemdlała.
Do licha, to dlatego zostawiłem Gildię…
Mężczyzna pochyla się nad nią, bada jej puls. Poprosiła go o pomoc i on jej pomoże.
Dubhe dochodzi do siebie, kiedy słońce pali ją w twarz. Może to ciepło ją budzi, a może kołysanie, które czuje całe jej ciało. Słony zapach, ten co zawsze, i mocne ramiona zaciśnięte na jej brzuchu.
Tato…
Potem wymiotuje. Osoba, która trzyma ją na ramieniu, gwałtownie stawia ją na ziemi. Dubhe już nie może, jest wykończona.
Ktoś wchodzi w pole jej widzenia: to on, mężczyzna. Patrzy na nią. Jego twarz nic nie wyraża, ale już sam jego widok rozgrzewa Dubhe serce.
— Jak tam?
Dubhe wzrusza ramionami.
Mężczyzna daje jej pić. Ona najpierw płucze usta, a potem pije tylko jest w stanie. Jest jej piekielnie gorąco, a myśli kłębią się jak oszalałe. Jedyną pewną rzeczą jest to, że on tu jest, więc nie ma się czego bać.
Mężczyzna znów bierze ją na ramiona i podejmuje bieg.
— Pokój dla mnie i mojej córki.
— Nie chcę problemów.
— Nie będziesz ich miał.
— Zawsze byliśmy szanującym się lokalem, żadnych włóczęgów.
— Dziewczynka jest chora. Daj mi pokój, mam pieniądze. Metaliczne brzęknięcie na ladzie.
— Ja tu nie chcę umierających…
Teraz chrzęst ostrza, błyskawicznie wyślizgującego się z pochwy, a potem inny odgłos, kiedy wbija się w drewno.
— Daj mi ten pokój, a nie będziesz miał problemów.
— Na… na górze… pierwsze… piętro.
Drzwi skrzypią. Dubhe udaje się dostrzec miły pokoik, nawet z kilkoma kwiatkami w wazonie, ale jest zmieszana, czuje się oszołomiona.
Mężczyzna układa ją na łóżku, a świeżość lnu i kołder wywołują jej uśmiech. Zapach czystości, zapach domu.
Dubhe poddaje się temu nowemu uczuciu dobrobytu. Ramię boli ją przeraźliwie i mimo że jest jej ciepło, ma dreszcze. Przez przymknięte powieki widzi krzątającego się mężczyznę. Grzebie w torbie, a potem coś wyciąga, wkłada do ust i żwawo przeżuwa.
Podchodzi do niej i delikatnie wyciąga spod kołdry jej ranne ramię. Dubhe widzi, że jest ono przewiązane szorstkim kawałkiem czerwonego od krwi materiału. Kiedy mężczyzna odwija bandaż, Dubhe krzyczy. Strasznie ją boli.
— Ciii, ciii… to nie potrwa długo — mówi niewyraźnym głosem.
Pod bandażem jest rozległe rozcięcie. Wypełnione zastygłą i świeżą krwią, z postrzępionymi krawędziami i bardzo głębokie. Dubhe zaczyna płakać.
Umrę… i tak strasznie mnie boli…
Mężczyzna wyjmuje z ust dziwną zieloną papkę i pewnymi siebie ruchami zaczyna rozsmarowywać ją na ranie. Na początku boli i Dubhe tłumi okrzyk, ale potem czuje świeżość i ulgę.
— Wytrzymaj — mruczy mężczyzna. — W końcu jesteś bardzo odważną dziewczynką, prawda? Ten drań zranił cię mieczem, rozcięcie to nic, zobaczysz, że się zagoi.