Dubhe uśmiecha się. Jeżeli on tak mówi, to musi być prawda.
Mężczyzna bandażuje ją ciasno, co wywołuje kilka drobnych jęków. Potem zabieg się kończy, a Dubhe czuje się wyczerpana. Oczy same jej się zamykają, a umysł podąża za dziwnymi myślami. Na krawędzi snu dochodzi do niej uspokajający głos:
— Odpocznij sobie.
Przez parę dni Dubhe i mężczyzna zostają w zajeździe. Jego nie ma prawie nigdy, z reguły wraca późną nocą, ale nie jest to problemem, bo Dubhe przesypia niemal całe dnie. Zaraz po przyjściu mężczyzna zawsze zmienia jej opatrunek. Za każdym razem boli mniej niż poprzednio. Stan rany też się poprawia; to brzydkie rozdarcie, ale już nie krwawi.
Mężczyzna nie mówi do niej wiele, dopytuje się tylko o zdrowie.
— Dzisiaj lepiej?
Jego głos nigdy nie jest serdeczny czy zasmucony. Ton jest zawsze zimny i wyrachowany, tak jak wszystkie jego gesty. Mężczyzna cały czas chodzi z zakrytą głową i kaptur zdejmuje tylko wieczorem, przy niej.
Dubhe patrzy, jak porusza się po pokoju, i myśli, że przypomina jej kota. Jest zamknięty w sobie, jak to zwierzę, i elegancki, dokładnie tak, jak tego wieczoru, kiedy padł ofiarą zasadzki. Nie zrobił nawet jednego zbędnego gestu, wyglądało to tak, jakby wykonywał od dawna znany taniec. I tak było z każdym jego ruchem.
Ma ze sobą wiele rodzajów broni. Prawie całe wieczory spędza na ich polerowaniu. Są tam noże, łuk, który nosi zawsze pod płaszczem razem z lekkim kołczanem wypełnionym kilkoma strzałami, a potem seria igieł, których używa do dmuchawki.
Ze wszystkich rodzajów broni mężczyzny Dubhe najbardziej podziwia sztylet. Ma on czarną, rzeźbioną rękojeść ze spiralnym motywem przypominającym węża z pyskiem otwartym przy gardzie, prostej i białej jak ostrze ze świecącej stali. Już sam jego widok wzbudza lęk, a jeszcze bardziej śmiercionośny wydaje się kiedy mężczyzna trzyma go w dłoni. Często wieczorem używa go, kiedy trenuje. Wykonuje pośrodku pokoju dziwne ćwiczenia i przeszywa pustkę ostrzem. Jego zwinne kroki wydają na drewnianej posadzce ledwo słyszalny odgłos.
Pewnego wieczoru sztylet jest splamiony krwią. Jej metaliczny i przenikliwy zapach wypełnia pokój, a Dubhe czuje mdłości Mężczyzna rozumie to i uśmiecha się z pewną nutką smutku.
— Człowiek przyzwyczaja się do tego, kiedy zabija, ale ty nie wiesz, co to znaczy.
Wyruszają wieczorem. Dubhe już poprzedniego dnia zrozumiała, że szybko się stąd wyniosą, kiedy mężczyzna po raz pierwszy zmusił ją do wstania. To nie było miłe. Okropnie kręciło jej się w głowie i wydawało się, że nogi nie są w stanie jej udźwignąć, ale on był nieubłagany. Podtrzymywał ją, kiedy niemal upadła na ziemię, ale nie zachęcał jej ani nie wyszeptał ani jednego słowa wsparcia. Po prostu zmusił ją do utrzymania się na nogach.
Mężczyzna zbiera swoich kilka rzeczy, po czym wręcza jej jakieś zawiniątko.
Dubhe otwiera je. Stary i wyblakły brązowy płaszcz.
— Ja nie mogę zostać rozpoznany, nie chcę też, żeby ktoś zapamiętał twoją twarz. Kiedy będziemy podróżować, będziesz go mieć na sobie i nigdy nie zdejmiesz kaptura, dopóki nie będziemy pewni, że jesteśmy sami.
Dubhe kiwa głową i po raz pierwszy wkłada płaszcz.
Długo wędrują, głównie w nocy, i jak najrzadziej śpią w gospodach. Odpoczywają, obozując pod gwiazdami. Zresztą jest pełnia lata, Dubhe czuje to w łagodności powietrza.
Czasami, kiedy patrzy w niebo, powraca myślą do wieczorów, które spędzała ze swoim ojcem czy z przyjaciółmi. Wydają się jej niezmiernie dalekie i w stosunku do tych wspomnień nie odczuwa nic szczególnego. Wszystko otoczone jest mgłą. Zadaje sobie pytanie, kim był Mathon, jak mogła go kochać. Z tego uczucia nic już nie zostało.
Kiedy w jej głowie pojawiają się te myśli, odwraca się do mężczyzny, patrzy, jak lekko śpi, owinięty płaszczem. Dubhe czuje, że ten człowiek jest teraz wszystkim, co ma.
Z każdym dniem zapach ziemi, którą przemierzają, staje się stopniowo coraz bardziej przenikliwy, aż wreszcie całkowicie wypełnia powietrze, jest delikatny i jakby znajomy.
— Jesteśmy na miejscu — mówi spokojnie mężczyzna.
Podróż trwała dziesięć dni z koniecznymi postojami i Dubhe jest dość zmęczona. Ciekawi ją jednak, gdzie się znajduje. Kroki mężczyzny stały się mniej pospieszne.
Jego dom. Jesteśmy w jego domu — mówi do siebie Dubhe.
Okolica jest raczej opustoszała. Mimo lata niebo ma kolor ołowiu, jest nabrzmiałe wilgocią i deszczem. Nad wszystkim ciąży warstwa upału, a krajobraz wokół nich złożony jest prawie wyłącznie z usypanych przez wiatr wydm. Tu i tam sterczą kępki wysokich traw o przygaszonym zielonym kolorze.
Potem otwiera się przed nią nieoczekiwany widok, coś niezmierzonego, strasznego i wspaniałego. Długi pas drobnego piasku, który wpada do nieskończonej przestrzeni w kolorze ochry. Jak okiem sięgnąć aż po horyzont — woda, woda poruszana wiatrem, załamująca się na piasku wielkimi falami białymi od piany Z jednej strony, prawie na granicy między piaskiem a morzem, stoi podniszczona chatka ze słomianym dachem i ścianami z sześciennych głazów. Mężczyzna kieruje się w tamtą stronę, ale nie Dubhe.
Dubhe biegnie po plaży, wiatr smaga jej twarz. Pędzi do wody. Zatrzymuje się w odległości kilku metrów i patrzy na nią jak zaczarowana. Zapach, który czuła przez całą drogę, teraz jest bardzo silny. To woń tego nieskończonego bezmiaru wody, czegoś, czego umysł nie może ogarnąć. Nigdy nie widziała niczego podobnego ani tym bardziej czegoś, co wzbudzałoby w niej tak wielki lęk.
Fale, wysokie na dwa metry, są najpotężniejszym zjawiskiem, jakie kiedykolwiek miała okazję zobaczyć. Dubhe obserwuje to widowisko z mieszaniną bojaźni i zachwytu.
Dłoń opadająca na jej ramię zaskakuje ją. Jak zawsze mężczyzna bezszelestnie podszedł do niej od tyłu i nawet nie wyczuła jego obecności.
— Co to jest? — mruczy Dubhe.
— Ocean, mój dom — odpowiada człowiek.
Wieczorem Dubhe nieoczekiwanie zamienia się w rwącą rzekę. Zupełnie tak, jakby chciała nadrobić długie dni milczenia. Mężczyzna przygotował pieczone mięso i stopiony ser, i na widok smakowitej kolacji zastawionej na spartańskim stole Dubhe zaczyna mówić.
Mężczyzna pyta ją po prostu o imię, a Dubhe zaczyna. Opowiada mu wszystko, nie zatrzymując się nawet na chwilę, o swoim życiu w Selvie, już tak odległej, potem znajduje nawet odwagę i mówi mu o Gornarze i o tym, jak go zabiła. Nie potrafi niczego przemilczeć. A potem życie podczas tamtych dni spędzonych w lesie, krótka przerwa w obozowisku, noc jego zniszczenia, aż wreszcie dzień, w którym się poznali.
Wydaje się, że mężczyzna nawet nie słucha, ale dla Dubhe nie ma to znaczenia, liczy się tylko mówienie.
Kiedy wreszcie milknie, jest późna noc. Na stole resztki kolacji. Mężczyzna powoli pali fajkę. Tytoń to nowy zapach dla Dubhe; w Selvie nie znała nikogo, kto by palił.
Po kilku sekundach mężczyzna uśmiecha się gorzko.
— Dużo mówisz — zauważa z pewną irytacją. Potem poważnieje. — Uciekam z miejsca, gdzie dorastają tacy jak ty i gdzie robią z nich takich jak ja.
Dubhe nie rozumie.
Mężczyzna zaciąga się jeszcze raz, po czym podejmuje wątek:
— Ten, kto tak jak ty zabija w młodości, jest predestynowany, przeznaczony do zabójstwa. Od chwili, kiedy po raz pierwszy przelewa czyjąś krew, jego droga jest naznaczona: nie może zrobić nic innego, tylko poświęcić się mordowaniu. To jego nieuniknione przeznaczenie. Ale zwykli ludzie nie mogą tego zrozumieć; dla zwykłych ludzi tacy jak ja i ty są zagrożeniem. To dlatego cię wygnali. Nawet twoja matka i twój ojciec nienawidzą cię, bo siła która jest w tobie, siła, która popchnęła cię do zabicia twojego przyjaciela, przeraża ich.