— Przecież wcale nie są takie brzydkie — mówi chłopiec, biorąc jednego z nich w palce i pokazując Dubhe. Stworzonko wije się usiłując się uwolnić, ale Dubhe nie zwraca na to uwagi. Patrzy w zielone oczy Mathona, które nagle wydają jej się najpiękniejsze spośród wszystkiego, co kiedykolwiek widziała.
Dubhe ma doświadczenie w łowieniu, często chodziła na ryby ze swoim ojcem, ale udaje początkującą.
— Ta ryba za bardzo ciągnie… — narzeka, a Mathon musi biec jej z pomocą, zaciskając dłonie na wędce obok rąk Dubhe. Dziewczynce wydaje się, że śni: jeżeli pierwszego dnia sprawy tak dobrze się układają, to może pod koniec lata uda jej się do Mathona przytulić, a kto wie, może i nawet zostać jego dziewczyną.
Na krótko przed zachodem słońca cała trójka oblicza połów. Pat ma dwie nędzne ukleje, Dubhe trzy ukleje i pstrąga, a Mathon małego rekinka psiego.
Nie ma porównania z drugą grupą. Gornar ściska w dłoniach dwa piękne pstrągi, a Renni i Sams obaj mają po rekinku i jakąś dziesiątkę uklejek.
— Zresztą, kiedy z nami jest wódz… — zaczyna Sams.
Gornar mówi Dubhe, że dziś jej kolej na odniesienie wędek na miejsce.
— Przegrałaś, a w dodatku dziś przyszłaś późno. Płacisz.
Niezadowolona Dubhe udaje się do groty, objuczona wszystkimi wędkami i słoiczkiem robaków. Odstawia je ze złością i kieruje się do wyjścia. Nagle coś przyciąga jej uwagę. Szarawe migotanie na skałach wyschniętej części koryta rzeki. Zbliża się, żeby zobaczyć, co to. Potem się uśmiecha.
To wężyk. Wężyk, którego nie ma w swojej kolekcji. Nie żyje, ale jest doskonale zachowany. Ciało o pięknym, szarym i połyskującym kolorze ma czarniawe prążki, z których jeden otacza szyję. Dubhe bez lęku wyciąga dłoń i delikatnie go podnosi. Jest mały. Dziewczynka wie, że te węże mogą osiągać długość półtora łokcia. Ten może mieć co najwyżej trzy szerokości dłoni, ale tak czy inaczej jest wspaniałą zdobyczą.
— Popatrzcie, co znalazłam, spójrzcie! — woła, wracając do pozostałych.
Przyjaciele tłoczą się wokół niej i ciekawie przyglądają wężowi.
Pat czuje pewne obrzydzenie, nie podobają jej się takie bestie, ale oczy chłopców błyszczą.
— To zaskroniec, mój ojciec mi o nich opowiadał. Ile go szukałam…
— Daj mi go.
Słowa Gornera są jak zimny prysznic. Dubhe patrzy na niego pytająco, nie rozumiejąc.
— Powiedziałem ci, daj mi go.
— A niby dlaczego?
— Bo wygrałem zawody w łowieniu i należy mi się nagroda.
Wtrąca się Pat.
— Nie przypominam sobie, żebyśmy mówili o nagrodach… Ścigaliśmy się tylko ot, tak, dla zabawy.
— To ty tak mówisz — ryczy chłopak. — Daj mi go!
— Nawet o tym nie myśl, ja go znalazłam i zatrzymam dla siebie!
Dubhe odsuwa od Gornara rękę, w której trzyma węża, ale chłopak już nad nią stoi. Chwyta ją za ramię i ściska nadgarstek.
— To boli! — krzyczy Dubhe, szamocząc się. — Wąż jest mój! Ty nawet nie lubisz takich rzeczy, a ja mam całą kolekcję!
— Nie obchodzi mnie to, ja jestem wodzem!
— Nie!
— Jak mi nie dasz tego węża, to tak cię spiorę, że jutro nie będziesz mogła wyjść z domu.
— Tylko spróbuj, dobrze wiesz, że nie dasz mi rady.
To ostatnia kropla przepełniająca miarę. Gornar rzuca się na Dubhe i zaczyna się walka. Chłopak próbuje wymierzać jej ciosy, ale Dubhe czepia się jego nóg, gryzie go i drapie z wściekłością.
Wąż upada na trawę. Dubhe i Gornar toczą się po ziemi, on mocno szarpie ją za włosy, doprowadzając ją do łez. Dubhe jednak nie ustępuje. Nie przestaje go gryźć, teraz już płaczą obydwoje ze złości i z bólu. Dzieci wokół nich krzyczą.
Spadają na brzeg potoku, szamoczą się na wysuszonej części koryta, pomiędzy raniącymi ich kamieniami. Gornar wciska głowę Dubhe pod wodę. Dziewczynkę ogarnia nagły strach. Nad wodą i pod wodą, i znowu, jeszcze raz, brakuje jej powietrza, a dłoń Gornara mocno ściska jej włosy, jej piękne włosy, jej chlubę.
Ostatnim rozpaczliwym wysiłkiem udaje jej się obrócić i teraz Gornar jest pod nią. Dubhe działa instynktownie. Podnosi nieco głowę chłopca, uderza nią o ziemię. Ten jeden cios wystarcza Palce Gornara od razu wysuwają się z jej włosów. Jego ciało na chwilę sztywnieje, po czym staje się jakby miękkie.
Dubhe niespodziewanie czuje się oswobodzona i nie rozumie. Nieruchomieje, siedząc okrakiem na chłopcu.
— O, bogowie… — szepcze Pat.
Krew. Strużka krwi barwi wodę potoku. Dubhe jest sparaliżowana.
— Gornar… — próbuje wołać. — Gornar… — krzyczy głośniej, ale nie otrzymuje żadnej odpowiedzi.
To Renni wyciąga ją stamtąd i rzuca na trawę. Sams bierze Gornara i wynosi go z wody na brzeg. Potrząsa nim, woła coraz natarczywiej. Żadnej odpowiedzi. Płacz, płacz Pat.
Dubhe patrzy na Gornara i ten widok wyryje jej się w pamięci na zawsze. Szeroko rozwarte oczy. Małe, nieruchome źrenice. Oczy bez spojrzenia, które jednak i tak na nią patrzą. Oskarżają ją.
— Zabiłaś go! — krzyczy Renni. — Zabiłaś!
4. Szczególne zadanie
Dubhe została u siebie parę dni. Nie było to zbyt rozważne, zwłaszcza że wiedziała z całą pewnością, iż w Makracie widziano kilku Zabójców z Gildii. Sekta mogła wciąż jeszcze jej szukać. Ale ona chciała trochę odpocząć.
Już od dwóch lat nie zatrzymywała się nawet na chwilę. Była w Krainie Morza, następnie Wody, a także w Krainie Wiatru. Kiedy wreszcie postanowiła wrócić do Krainy Słońca, uczyniła to ze ściśniętym gardłem.
Była to nie tylko jej ziemia ojczysta, ale również i miejsce, gdzie wszystko się skończyło, albo zaczęło, w zależności od punktu widzenia.
Była już zmęczona uciekaniem i im dłużej tak żyła, tym silniejsze miała wrażenie, że w Świecie Wynurzonym nie ma dostatecznie odległego miejsca, gdzie mogłaby się schronić. Nie tylko Gildia była wszechobecna; czyhało na nią coś jeszcze. Właśnie podczas tych dwóch dni znienacka owładnęły nią wspomnienia. Na pewno z winy tej całej bezczynności, której jednak potrzebowała. Dopóki bowiem miała do wykonania jakieś prace, jej umysł był nimi zaabsorbowany — brak zajęcia natomiast działał na nią wyczerpująco. Kiedy nie miała nic do zrobienia, jej samotność stawała się prawie namacalna. Powracała bolesna przeszłość.
Znała tylko jedno lekarstwo. Utrzymywać ciało w ruchu.
Poranek był świeży i jasny. Dubhe włożyła swoje najlżejsze ubrania: koszulę bez rękawów i parę spodni. Była bosa — uwielbiała czuć pod stopami trawę. I bez płaszcza.
Zaczęła trening: ten sam, do którego została przyuczona w wieku ośmiu lat, kiedy chciała być silna i śmiercionośna, tak jak Mistrz — trening zabójców.
Była już spocona, kiedy go usłyszała. Od razu też wiedziała kto to. Tylko jedna z osób, które znała, była na tyle głupia, żeby zawsze powtarzać tę samą niedorzeczną zagrywkę.
Odwróciła się i błyskawicznie rzuciła sztyletem. Broń wbiła się w drzewo za chłopakiem.
Mógł mieć jakieś osiemnaście lat, był chudy jak patyk i cały w pryszczach. Teraz zbladł.
Dubhe uśmiechnęła się.
— Uważaj, Jenna, za którymś razem zabiję cię naprawdę.
— Czy ty zgłupiałaś? O mało mnie nie trafiłaś! Dubhe nonszalancko wyciągnęła sztylet z drzewa.
— No to przestań robić takie podchody.
Jenna był kimś w rodzaju przyjaciela — starym znajomym, którego odnalazła, kiedy powróciła do Krainy Słońca. Był drobnym złodziejaszkiem, zupełnie innego kalibru niż ona.