Выбрать главу

Szedł dalej. W miarę, jak postępował, huk stawał się coraz wyraźniejszy i straszliwszy. Były to gardła wrzeszczące jednym głosem, wykrzykujące słowa, których Lonerin nie mógł pojąć.

Coś ścisnęło go w piersi. Z pewnością znajdował się blisko miejsca ceremonii.

Serce zaczęło walić mu jak szalone, myśl o matce powoli ogarniała jego umysł, a jego stopy nie zatrzymywały się.

Wydawało mu się, że korytarz nienaturalnie się wydłuża, że jego meta jest bardzo odległa, a może nawet nieosiągalna. Była niczym więcej, jak tylko punktowym, czerwonym jak kropla krwi światłem, połyskującym na końcu drogi, którą przemierzał.

Przyspieszył kroku. Teraz krzyk tłumu wprawiał ściany w drżenie, wypełniał salę i korytarz. Wreszcie dotarł, a czerwień celu otuliła go i wchłonęła. Zatrzymał się.

Stał w progu niezmiernie rozległej sali, olbrzymiej jaskini rozjaśnionej światłem w kolorze krwi, wypełnionej Zabójcami. Rzucali się jakby w szponach jakiegoś mistycznego szaleństwa i krzyczeli w stronę konkretnego punktu.

Olbrzymi posąg z czarnego kryształu. Thenaar. Czarny Bóg. Skuty łańcuchami mężczyzna z tej odległości był ledwo rozpoznawalny. Krwawił z piersi i powoli osuwał się do basenu wypełnionego czerwonym płynem.

Straszne myśli wirowały w głowie Lonerina, a jego żołądkiem szarpały dzikie mdłości, nad którymi ledwo był w stanie Zapanować.

Moja matka. Zrobiła to dla mnie. Jej ciało miało ranę na piersi. Krew mojej matki. — U stóp tego posągu.

Osunął się i krzyknął, trzymając głowę w dłoniach. Jego głos mieszał się z rykiem tłumu.

Miał wytrzeszczone oczy, owładnęła nim zgroza. Chciał uciec, ale był jakby przykuty do tej sceny.

Ocknął się na głośniejszy wrzask tłumu.

Uciekaj, uciekaj!

Umknął przerażony, nie myśląc, dokąd idzie. Korytarze, które przemierzał, były wszystkie takie same, a hałas tłumu i zapach krwi, krwi tamtego człowieka, ścigały go wszędzie. Przebiegł przez kilka ślepych zaułków, zgubił się i poczuł, że to koniec.

Oparł się o ścianę. Był wstrząśnięty, ale musiał się wziąć w garść. Wspomnienia jednak nie dawały mu spoczynku.

Nie wie, jak tam się znalazł. Po prostu chodził sobie ze swoimi przyjaciółmi, nic więcej.

— Jest takie straszne miejsce, przerażające, niezbyt daleko od świątyni — powiedział jeden z nich i postanowili tam pójść, aby pokazać, jacy są silni, aby pokazać, że niczego się nie boją.

Lonerin przez cały czas szedł przed resztą grupy. Inni zawsze patrzą na niego jak na słabeusza. Był chory na czerwoną febrę, a jego matka znikła. Od tamtej pory wszyscy chodzą wokół niego na palcach. A on tak nie chce.

Jest przodu przed wszystkimi i nie wie, jak się tam znalazł. Po prostu szedł. Wie tylko, że teraz jego stopy są nieruchome, a nogi miękkie.

— To tu? — pyta ktoś drżącym głosem.

Nikt nie odpowiada, bo wszyscy wiedzą, że to tu. T o jest to straszne miejsce.

Są tu wystające z ziemi kości, całe mnóstwo, i chwytający za gardło smród padliny.

— Nie podoba mi się tu — mówi jeden z chłopców.

Lonerin czuje, że musi iść naprzód. Nie ma innego sposobu. Cały czas patrzy na biel kości jaśniejących w czerni nocy.

Przechodzi przez pagórek i tłumi okrzyk Tu już nie tylko kości. To prawdziwi zmarli. To trupy. A potem to ciało. Czarna od krwi tunika z surowego lnu, włosy rozrzucone w nieładzie na ziemi, długa, głęboka rana w piersi. Oczy zamknięte, jakoby spała, twarz spokojna, biała. Ona.

Krzyczy, krzyczy, krzyczy.

Po kilku dniach, kiedy odzyskał głos, wyjaśnią mu przy jej grobie.

— Jeśli ktoś ma jakąś prośbę do Czarnego Boga, idzie do świątyni i ofiarowuje swoje życie. W ten sposób otrzymuje to, czego pragnie. Tak zrobiła twoja matka.

Lonerin potrząsa głową, starając się dojść do siebie. Odpędził obraz swojej matki w zbiorowym grobie, spróbował odzyskać panowanie nad sobą. Był pokryty lodowatym potem, trząsł się jak osika, a oszalałe serce waliło mu w piersi jak młotem. Czuł, że mógłby zabijać. Że gdyby tylko spotkał Zabójcę, zamordowałby go własnymi rękami, nie myśląc o misji.

Muszę wracać.

Ale nienawiść jest starym przyjacielem, któremu słodko jest się powierzyć, nienawiść znowu szukała sobie w nim miejsca, wynurzała się.

Lonerin zdusił ją rozumem. Musi wywołać zaklęcie, inaczej nigdy nie wróci do sali.

Wziął do rąk słomkę, ale dwa razy upadła mu na ziemię i musiał ją podnosić. To drżenie dłoni prawie go przestraszyło. Nawet wypowiedzenie formuły okazało się bardzo trudne. Nie pamiętał jej, a język był jakby zablokowany.

Nie mówi. Lonerin nie mówi od wielu dni. Kiedy krzyczał, cały jego głos odszedł. Teraz unosi się nad zbiorowym grobem, a może nad tym małym grobem, z tabliczką z podniszczonego drewna, zawierającą tylko imię. Zginął gdzieś, daleko od jego gardła.

— Dlaczego nie mówisz, co, Loni? Dlaczego?

Wreszcie mu się udało. Niebieskawy, bardzo słaby płomyczek zarysował się w gęstym powietrzu. Lonerin rzucił się biegiem.

Kiedy znalazł się w refektarzu, zaczął oddychać z większym spokojem. Gdy w końcu powrócił do strefy przeznaczonej dla Postulantów, wreszcie poczuł, że wyszedł z koszmaru.

Oparł się plecami o ścianę. W rogu jego oka pojawiła się łza. Łza bólu, złości i bezsilności.

Kiedy tylko Dubhe wróciła, prawie od razu wpadła na Reklę, której oczy zabłysły.

— I co? Zrobiłaś to?

— Nie było go w Makracie.

Rekla błyskawicznie zmieniła wyraz twarzy.

— Do zeszłego tygodnia był tam, nasi go widzieli.

— Najwyraźniej w tym czasie zniknął.

Dubhe chciała odejść, ale Rekla złapała ją za ramię żelaznym uściskiem.

— To boli…

— Nie ośmielaj się nas zwodzić… nie ośmielaj… Myślałam, że zrozumiałaś, jaka potrafię być okrutna, a jednak nalegasz…

Dubhe starała się zachować spokój.

— Mówię prawdę. Wróciłam, bo nie było go w Makracie. Wzięłam kogoś w rodzaju informatora, który będzie go szukał.

— Jeżeli to nieprawda, to wiesz, co cię czeka…

— Jego Ekscelencja powiedział mi, że mam na to miesiąc.

Dlaczego pytasz mnie o to teraz? Mam jeszcze ponad dwadzieścia dni.

Rekla popatrzyła na nią przeciągle złowrogim spojrzeniem.

— Powtarzam: jeśli kłamiesz, za dwadzieścia dni pożałujesz.

Zostawiła ją, a Dubhe z udawanym spokojem ruszyła korytarzem. W piersi jednak miała prawdziwą burzę. Dzięki spotkaniu z Jenną pojęła, iż sięgnęła już dna. Nie mogła dłużej zostać tam w środku, za żadne skarby. Stopniowo traciła swoje człowieczeństwo.

Inicjacja, ofiara, rozkaz zabicia Jenny — były to etapy bolesnej drogi, która prowadziła ją ku szaleństwu.

Podjęła decyzję.

Wróciła na lekcje do Shervy, była posłuszna i pilna przez całe popołudnie, ale Sherva nie był typem, przed którym łatwo można było ukryć pewne rzeczy.