Выбрать главу

— Nie zachowujcie się z taką ostrożnością — mówi do niego Dubhe ze swoim zwykłym chłodem. — Takie zachowanie bardziej rzuca się w oczy.

Nic z tego. Jej ostrzeżenie jeszcze bardziej stawia go na baczność.

Opowiada jej historię zemsty, w której Dubhe gubi się już po chwili. Chodzi o jakieś błahostki między drobnymi możnymi, głupimi feudałami, próbującymi kopać pod sobą nawzajem dołki, blisko granicy, gdzie już rządzi wojna. Mężczyzna jest wysłannikiem pomniejszego porucznika, który chce odegrać się na swoim równym rangą kompanie i zmęczył się czekaniem, aż wojna wyręczy go w zemście.

— Mężczyzna, którego twój pan ma zabić, ma chyba siedem żyć, jak koty. Poza tym to tchórz, zawsze chroni się na tyłach i nigdy nie walczy w pierwszym szeregu…

Dubhe siedzi ogłuszona tym gadulstwem, małostkowością tych wszystkich opowieści o drobnych urazach i człowieczkami, którzy sądzą, że przez zabójstwo staną się wielcy.

Czy to dla takich głupot się zabija?

— Powiedzcie mi, co mam zrobić. Człowieczek określa jej czas i miejsce.

— Sześćset karoli.

Zwykła taktyka, na którą mężczyzna w pełni daje się nabrać, Wreszcie Dubhe wychodzi z lokalu z rysunkiem swojej ofiary i nową pracą dla Mistrza.

Wieczorem opowiada wszystko Mistrzowi. Spotkanie, negocjacje, zadanie.

— Mężczyzna, o którego chodzi, znajduje się o dzień drogi stąd, opuścił pole bitwy na przepustkę, tak powiedział mi ten typ.

Mistrz w zamyśleniu drapie się po brodzie.

— Myślę, że pierwsza rzecz, jaką musimy zrobić, to udać się tam, gdzie on jest. Poczynić jakieś obserwacje o jego ruchach i może warto wejść w kontakt z kimś ze służby.

— Trzeba wyruszyć jutro. Przepustka trwa tydzień, czasu jest mało i trzeba się pospieszyć.

— Myślę, że to świetny pomysł.

Dubhe uśmiecha się. Od jakiegoś czasu Mistrz bierze pod uwagę jej sugestie i pozostawia jej rozeznanie prawie w całości Czuje się dumna z tego zaufania i jest zadowolona, że może mu się przydać, po tym wszystkim, co dla niej zrobił.

Wciągu następnych dni Dubhe po uszy zanurza się w pracy. Ona i Mistrz zatrzymują się w gospodzie, przedstawiając się jako ojciec i córka, chociaż oberżysta początkowo wziął ich za jakąś młodą parę lub coś w tym stylu. Mistrz prawie się rozzłościł, słysząc tę insynuację, a ona zaczerwieniła się, mile połechtana. Zresztą Mistrz wcale nie jest aż tak bardzo od niej starszy, z pewnością nie na tyle, aby być jej ojcem.

Dni spędza na rozpoznaniu, kontrolując dom ofiary i śledząc jej ruchy. Wszystko, czego się dowiaduje, skrupulatnie referuje Mistrzowi. Dopiero pod sam koniec on bierze sytuację w swoje ręce i robi ostatni obchód.

Któregoś wieczoru objaśnia jej strategię.

— Zastawię zasadzkę w lesie. Umówiłem się ze stangretem ofiary. Przyprowadzi mi go niedaleko stąd, w odludne miejsce. A kiedy skończę, zabiję też stangreta.

Dubhe zaskakuje ta wiadomość. Zna tego człowieka, rozmawiała z nim kilka razy podczas swoich dociekań.

— Dlaczego stangreta? No, w końcu, czy ci nie pomógł?

Natychmiast zdaje sobie sprawę z głupoty swojego pytania.

I rzeczywiście: Mistrz przez kilka sekund patrzy jej w oczy spojrzeniem, które Dubhe dobrze zna, z milczącą naganą.

— Co ci mówiłem?

Dubhe opuszcza wzrok.

— No tak… to świadek.

Wychodzą, kiedy noc jest już głęboka i ciemna. Dubhe patrzy w gorę. Nie ma księżyca. Do tego typu prac potrzeba niewiele światła.

Otula się płaszczem. Jak zawsze, kiedy towarzyszy Mistrzowi, targa nią wiele różnych, sprzecznych ze sobą emocji. Podniecenie, strach, wyrzuty sumienia. I za każdym razem czuje się oszołomiona.

Zaczajają się w krzakach.

Oboje poruszają się takimi samymi, zwinnymi i cichymi ruchami. Robią bardzo niewiele hałasu.

Oczekiwanie odmierzają precyzyjne i spokojne ruchy Mistrza. Dubhe podaje mu strzały, a on wyjmuje z pochwy sztylet.

Mijają minuty, może godziny — Dubhe nie potrafi powiedzieć Podnosi się wiatr i szeleści listowiem. To im pomaga; im więcej dźwięków, tym mniejsza możliwość, że ktoś ich usłyszy.

Wreszcie dociera do nich odgłos końskich kopyt, poruszających się po suchych liściach. Dubhe kładzie dłoń na sztylecie. Zwykły środek ostrożności, do którego już się przyzwyczaiła, od kiedy zaczęła pomagać Mistrzowi.

On jest gotowy, ręka na sztylecie, już nagim.

Potem głośniejszy hałas: karoca przyspiesza i słychać daleki spłoszony głos.

— Ale co…

Karoca nagle przejeżdża przed nimi. Dubhe widzi, jak konie jadą prosto na nią, zadyszane, z rozszerzonymi nozdrzami. Jest ciemno, ale jej oczy są wyćwiczone i dobrze je widzi.

Są za blisko — instynktownie sztywnieje. Właśnie w chwili, kiedy wydaje jej się, że zaraz na nią wpadną, karoca obraca się i hamuje.

Mistrz podrywa się bez słowa.

Dubhe widzi, jak błyskawicznie otwiera drzwi od karety. Udaje jej się dostrzec siedzącego w środku człowieka i zauważa jego oczy, ich słaby poblask pośród nocy.

— Nie! — próbuje krzyczeć mężczyzna, ale Mistrz jest szybki, góruje nad nim i Dubhe nie widzi już nic. Słyszy tylko hałas stóp kopiących w drewno. Mdłości szarpią jej trzewia. Widziała tak wielu umierających, ale nie potrafi być zimna. Denerwuje się sama na siebie i na własną słabość.

Kiedy Mistrz wychodzi, jego sztylet jest czerwony i ocieka krwią. Stangret przez cały ten czas siedział na swoim miejscu patrząc przed siebie w pustkę.

Dubhe nauczyła się wyczuwać przerażenie i wie, że mężczyzna się boi; żyły na jego szyi są nabrzmiałe, szczęka zaciśnięta.

Mistrz idzie ku niemu, a stangret widocznie drży.

— Wykonałeś swoją pracę — mówi, a Dubhe wie, że powiedział to, aby go uspokoić.

— Wszystko rozgrywa się w mgnieniu oka. Mężczyzna zeskakuje z kozła i rzuca się w las. Mistrz skacze za nim, ale nie udaje mu się go złapać.

— Dubhe! — krzyczy.

To jej ciało, jeszcze przed jej głową, odpowiada na wezwanie, Dubhe podrywa się. Ze zwinnością, o jaką by się nigdy nie posądzała. Gotowa. Nie ma miejsca na strach ani na nic innego. Wszystko dzieje się zbyt szybko.

Jej ręce biegną do noży, palce chwytają je lekko, potem wyrzut, dokładny. Mężczyzna jest przed nią niewyraźną ciemną plamą. Dubhe nawet nie wie, co robi, nie ma czasu myśleć.

Potem słyszy stłumiony krzyk i rzeczywistość znowu przyjmuje swoje kontury.

Trafiłam go, mówi do siebie z nagłym niedowierzaniem. Zabiłam go.

Mistrz biegnie do mężczyzny ze sztyletem zaciśniętym w dłoni. Potem jednak zatrzymuje się. Nic nie robi. Odwraca się do niej.

— Zabiłaś go.

Te słowa dziwnie brzmią w ciszy lasu. Dubhe stoi skamieniała na swoim miejscu.

Zabiłam go.

Nie jest w stanie myśleć o niczym innym. W jej głowie rozbrzmiewa ostatni krzyk mężczyzny, szum wyrzucanych noży.

Zabiłam go.

Stangret leży na brzuchu, na dywanie z liści. Krew połyskuje na ziemi. Jego twarz jest ukryta, ale jest tak samo, jakby Dubhe mogła ją widzieć. Ma oczy Gornara.

— Twoje pierwsze morderstwo, Dubhe. Teraz jesteś zabójcą.

Dubhe stoi nieruchomo, ramiona opuszczone wzdłuż boków, prawdopodobnie powinna coś odczuwać, ale nie czuje nic. Podnosi oczy. Nad nią blade światło miriadów gwiazd.

Ile…

Odrywa wzrok od mężczyzny. Łzy podchodzą jej do oczu. Potem w jej pole widzenia wkracza Mistrz i wszystko się zatrzymuje.