Początkowo błąkała się wokół domu Thevorna nocą. Na zewnątrz było zazwyczaj dwóch wartowników: jeden ustawiony przy wejściu, a drugi spacerujący wzdłuż pałacowych murów. Dubhe wielokrotnie okrążyła posiadłość, a kiedy już poczuła się pewnie, weszła do obszernego ogrodu. Nauczyła się rozpoznawać każdą roślinę, każdy kamień w murze, sprawdziła, jakim krokiem poruszali się wartownicy, poznała ich zwyczaje. Nawet jej oddech zsynchronizował się z oddechem dwóch mężczyzn.
Z zewnątrz udało jej się zrozumieć wiele rzeczy dotyczących wnętrz. Na podstawie obserwacji dziewczyna wykonała szkic domniemanego rozmieszczenia pokojów.
Następnie stwierdziła, że czas wejść w kontakt z kimś miejscowym, kimś, kto byłby skłonny poopowiadać jej bez skrupułów o domu i jego zwyczajach. Wypatrzyła pewną dziewczynkę, córkę służącej pracującej tam od lat. Miała szczerą, uczciwą buzię i naiwność właściwą osóbkom w jej wieku, wydała się więc idealną osobą.
Zaczepiła ją na jednym z wielkich targów w Makracie, kiedy stała niezdecydowana, które jabłka kupić. Nietrudno było nawiązać rozmowę — były prawie rówieśnicami.
Dziewczynka, Man, nie dała się długo prosić. Wpadły jeszcze na siebie na targu kilka razy, dziwiąc się niepomiernie tym nieoczekiwanym zrządzeniom losu, i tak nawiązały bliższą znajomość.
Jak Dubhe doskonale przewidziała, Man była otwarta i naiwna, gotowa obdarzać wszystkich zaufaniem.
Dubhe podała się za służącą i wymieniła nazwisko bardzo sławnej rodziny, której dom miała okazję zwiedzić podczas pewnego włamania na początku swojej kariery. Bardzo szybko wspólne narzekanie na kaprysy państwa niepostrzeżenie przerodziło się w dyskusję o zwyczajach rodzin, u których służyły.
— Pan czuje się w domu bardzo bezpiecznie, to dlatego nigdy nie wychodzi. Ale zawsze zachowuje środki ostrożności: na przykład ma trzy sypialnie i co noc wybiera, w której będzie spał.
Dubhe tak podejrzewała. Co noc zmieniało się światło, które gasło w domu jako ostatnie. To lekko komplikowało całą sprawę. Będzie zatem musiała przeszukać trzy różne pokoje. Nic wielkiego.
— Tak, to prawda, ma lekką obsesję na punkcie bezpieczeństwa… Właściwie to nie wiem, dlaczego, rozumiesz… Może to starość; moja matka mówi, że w pewnym wieku człowiek… — Man zrobiła wymowny gest, pukając się palcem w skroń. — No i dlatego przed jego pokojem zawsze stoi wartownik.
Dubhe uśmiechnęła się, a jej myśli pędziły jak szalone.
W tym okresie spała bardzo niewiele. Zawsze tak było przed wykonaniem zadania. Noce spędzała na obserwacjach, a dni na urabianiu sobie Man. Wracała do domu o świcie i przez parę godzin odpoczywała. Często nawet wolała wcale nie kłaść się spać, ale raczej trwać na rozmyślaniach. Wtedy udawała się do Ciemnego Źródła i nasłuchiwała. Koncentrowała się na dźwiękach tego ponurego miejsca, dopóki jej umysł całkiem się nie oczyścił i nie słychać było niczego poza przyrodą, jakąś rośliną pośród innych roślin, czy ziemią stapiającą się z ziemią.
Tego ćwiczenia nauczył ją Mistrz, dawno, jeszcze na początku jej szkolenia. Miało ono pomóc wyciszyć się przed robotą.
To zdarzyło się jednego z takich wieczorów. Dubhe postanowiła, że tej nocy nie pójdzie do pałacu. Po ogrodzie mogłaby już poruszać się z zamkniętymi oczami, a zwyczaje pana również były jej raczej znane.
Po kolacji, kiedy zapadł całkowity mrok, poszła do Ciemnego Źródła. Widać było tylko niewyraźne gwiazdy, słabo połyskujące nad jej głową.
Usiadła przed źródełkiem i napiła się trochę wody, aby całkiem się rozbudzić i zachować jasność umysłu. Na ziemi było miękko, pełno suchych liści. Zbliżał się listopad.
Dubhe spróbowała zamknąć oczy, starając się zrelaksować, ale była nadzwyczaj spięta. Wydawało jej się, że jest w jakiś sposób zagrożona, mimo że jedynymi dźwiękami, które słyszała, był jęk drzew targanych wiatrem i powolne kapanie wody.
Wmawiała sobie, że to nic takiego, ale jej szósty zmysł nigdy dotąd jej nie oszukał.
Skoncentrowała się na odgłosach. Miała naturalny dar rozpoznawania rytmicznych dźwięków. Umiejętność tę udoskonaliła przez lata szkolenia. Skrzypienie drewna pod uderzeniami wiatru. Szmer liści jeszcze trzymających się gałęzi. Woda. Woda regularnymi kroplami spadająca do źródełka. Pełny i doskonały dźwięk kropli wpadającej do małego lustra wody, jego słabe echo na czarnych ścianach rozpadliny.
Potem jakiś nagły, zupełnie niepasujący odgłos i jednocześnie lekki ból, jakby ukłucie, na przedramieniu.
Ciało zareagowało zamiast niej. Dłoń błyskawicznie podążyła do noży, które zawsze miała przy sobie. Nie musiała nawet myśleć. Ostrze zabłysło przez moment i zaraz po tym usłyszała stłumiony jęk i cichy, głuchy odgłos upadku.
Serce podskoczyło jej do gardła. Zrobiło jej się ciemno przed oczami, a myśl pobiegła do tamtej nocy sprzed wielu lat, do tych samych noży, które rzuciła i które dosięgnęły celu, a potem jeszcze dalej w przeszłość, aż po widok wytrzeszczonych na nią białych oczu, oczu, których nigdy nie udało jej się zapomnieć, oczy Gornara, które co noc przychodziły, by ją oskarżać.
Dźwięk własnego zdyszanego oddechu sprawił, że się ocknęła. Polanę wypełniała cisza.
Najpierw obejrzała sobie ramię. Z górnej części przedramienia wypływała strużka krwi. Nietrudno było zrozumieć, dlaczego. W ciele tkwiła cieniutka igła. Trucizna. Oczywiście.
Ruszyła w kierunku, z którego dobiegł jęk. Drżała, pewnie z powodu zdenerwowania tymi dwoma gorączkowymi sekundami, a przynajmniej tak sobie mówiła.
Zbliżyła się, zachowując ostrożność. Na ziemi leżała jakaś postać, nieruchoma i blada w świetle księżyca, z nożem tkwiącym w piersi.
Może nie umarł.
Podeszła jeszcze bliżej i przyjrzała się dokładniej. To było prawie dziecko! Chłopak. Już nie oddychał.
Dubhe zacisnęła pięści, zamknęła oczy i odpędziła obrazy, jakie budziło w niej to ciało.
Do diabła.
Odwróciła wzrok od jego twarzy, próbując przeanalizować jego strój. U boku miał sztylet. Czarny, pochwa i rękojeść w formie węża. W dłoni trzymał dmuchawkę. Niewątpliwie próbowano go jakoś zamaskować, ale każdy element wskazywał na Gildię. Broń, której używali tylko Zabójcy z Gildii, młody wiek chłopca, a nawet sposób, w jaki ją zaatakował.
To odkrycie zagłuszyło wszystko inne, nawet drżenie, w jakie wprawiło ją to nieprzewidziane zabójstwo.
Oderwała od niego spojrzenie i co tchu popędziła do groty. Wiedziała, że jeżeli naprawdę została otruta, nie powinna biec jak szalona, ale wszystkie antidota, jakie znała, były właśnie tam.
Kiedy tylko weszła do domu, rzuciła się do półek. Umiała swobodnie poruszać się wśród tych wszystkich buteleczek, rozróżniała je po prostu po kolorze. Znała trucizny używane przez Gildię. Teraz porozstawiała flakoniki na stole i dopiero wtedy się zatrzymała.
Przeanalizowała stan swojego ciała tak, jak zrobiłby czarodziej lub kapłan. Czuła się dobrze. Nadspodziewanie dobrze. Była zadyszana, ale spowodował to tylko bieg; serce biło jej szybko, ale mocno i regularnie. Widziała dobrze, nie bolała jej głowa ani nie miała zawrotów. Nie znała żadnej trucizny, która po kilku minutach od wstrzyknięcia nie dałaby żadnych efektów. Popatrzyła na igłę, którą jeszcze ściskała kurczowo w dłoni. Była ledwo ledwo czerwona na czubku. Jej szkarłatna krew. Nic poza tym.
Na wszelki wypadek i tak zażyła różne antidota, po małej dozie każdego. Tak uczył ją Mistrz, ale nigdy dotąd nie miała okazji wprowadzić tej rady w życie. Modliła się, żeby dobrze przypomnieć sobie dawki i żeby odtrutki zadziałały.