Выбрать главу

— Nie możesz zaprzeczyć dowodom! Nawet taki niewierzący jak ty nie może tego nie widzieć: Dubhe należy do Thenaara. Nie rozpoznajesz planu przeznaczenia? Sposób, w jaki zetknęła się z zabójstwem, spotkanie z tobą…

— To czysty przypadek. Ja nawet wcale nie chciałem jej ze sobą zabierać.

Mężczyzna robi zniecierpliwiony ruch.

— Nie chcesz nawet pomyśleć. Zgoda, dobrze wiem, że dawno temu porzuciłeś wiarę i nie ma żadnego sensu, żebym starał się ciebie nawrócić. Przejdę więc raczej do ugody. Gildia przebaczy ci, jeżeli oddasz nam Dubhe.

Sarnek uśmiecha się gorzko.

— Nawet o tym nie myśl.

— Nie masz żadnego wyboru, Sarnek. Nieoddanie jej oznacza, że ja przyjdę tutaj, zabiję cię i ją zabiorę. Koniec historii.

— Jeżeli ci się uda… A zapewniam cię, że nie jest to łatwe, ani trochę. Zawsze byłem lepszym mordercą od ciebie.

— Wiesz, że kiedy Gildia zaplanuje czyjąś śmierć, nie ma żadnej nadziei. Jeżeli nie oddasz nam Dubhe, weźmiemy ją sobie sami, a ciebie spotka taki koniec, że nawet sobie nie wyobrażasz…

— Nie! Nigdy nie pozwolę wam dorwać jej w wasze ręce ani nie porzucę jej na tę samą udrękę, jaką sam przebyłem. Sarnek patrzy na niego z nienawiścią, a mężczyzna wydaje się prawie przestraszony.

— Masz dwa dni na zastanowienie się. Potem przyjdziemy.

Mężczyzna podnosi się.

— Dobrze się zastanów, Sarnek. Sam byłeś Zwycięskim, więc wiesz, ile mamy sposobów na uśmiercenie człowieka.

Mężczyzna wychodzi przez drzwi bez pożegnania i zostawia Sarnka samego, siedzącego przy stole i wykręcającego sobie ze złością dłonie.

— Do diabła… do diabła!

Mistrz przybiega do niej na brzeg plaży. Dubhe od razu pojmuje, że stało się coś poważnego.

— Przygotuj bagaże, jutro rano wyruszamy.

— Co się stało? — pyta ze strachem.

— Rób, co ci mówię, i tyle. Kiedy będzie na to czas, dostaniesz swoje przeklęte wyjaśnienia.

Dubhe posłusznie przygotowuje swoje rzeczy. Wieczorem Mistrz wychodzi.

— Gdybym nie wrócił, uciekaj. Nigdy więcej nie używaj swojego imienia ani mojego, jasne? Zapomnij o wszystkim, czego cię nauczyłem, i rozpocznij nowe życie. Ale przede wszystkim posługuj się nowym imieniem.

Dubhe jest taka przestraszona!

— Dlaczego tak mówisz, co się stało?

— Uspokój się, mam do wykonania pewne zadanie.

Ona zarzuca mu ramiona na szyję, ściska go mocno.

— Boję się, boję! Nie idź!

Płacze.

On ją przytula.

— Nie musisz się martwić, wszystko będzie dobrze.

— Ty jesteś wszystkim, co mam; jesteś wszystkim, a teraz mówisz mi: „Gdybym nie wrócił”…

Szlocha, patrzy mu w oczy, starając się powstrzymać łzy.

— Nie porzucaj mnie, błagam cię, nie opuszczaj, ja… ja cię…

Przerywa jej, kładąc palec na jej wargach.

— Nie mów tego. Nie mów… Wrócę o świcie.

To straszliwa noc. Dubhe spędza ją na nogach. Nie potrafi się uspokoić, płacze, potem stara się wziąć w garść, przykleja się do okna. Tobołki Mistrza i jej leżą gotowe na stole. Ma na sobie płaszcz.

— Mistrzu… Mistrzu… — mruczy do nocy.

Godziny mijają powoli i niespiesznie, gwiazdy zdają się przygwożdżone do swoich pozycji. Świt, kiedy nadchodzi, podnosi się z rozdzierającą powolnością, barwiąc niebo mleczną bielą. Wraz ze światłem nadchodzi lęk. Mistrza nie widać. Co zrobi, gdyby on nie wrócił? Co zrobi, jeżeli nie żyje? Nawet w myślach nie śmie wypowiedzieć tego słowa. Ona też by umarła. Jaki miałaby powód, żeby żyć?

I wreszcie, kiedy blady róż zaczął już barwić niebo, Dubhe dostrzega sylwetkę, sylwetkę, której nie może pomylić.

Wypada z chatki, woła jego imię — to imię, którego do poprzedniego dnia nawet nie znała, rzuca mu się na szyję, płacząc. Oboje padają na piasek.

Mistrz delikatnie głaszcze ją po głowie.

— Już wszystko w porządku, wszystko w porządku. Kiedy się podnoszą, Dubhe widzi krew.

— Co się stało? On potrząsa głową.

— W większości to nie moja.

Rana jednak jest, Dubhe od razu ją dostrzega, na ramieniu.

— A to?

— Głupstwo.

To rozcięcie. Mistrz jest blady i spocony.

— Opatrzę ci ją.

— Powiedziałem ci, że to głupstwo.

— Może wdać się infekcja. Ja znam zioła… wyleczę cię.

Mistrz kapituluje przed tymi błyszczącymi oczami.

Dubhe przygotowuje miksturę i z troską rozsmarowuje ją na ramieniu. To poszarpane i głębokie rozcięcie; prawie widać kość i wypłynęło wiele krwi. Dziewczyna dotychczas nie leczyła podobnych ran, ale ufa własnej wiedzy w dziedzinie botaniki i temu, co wyczytała w książkach. Dezynfekuje ramię, szyje igłą i nitką, a potem nakłada leczniczy okład. Nigdy wcześniej tego nie robiła, ale wiele o tym czytała. On nie wydaje ani jednego jęku. Patrzy na ziemię raczej zmęczony. Nie mówią do siebie ani słowa, ale Dubhe wie, że nie ma takiej potrzeby. Wrócił do niej. Jest pewna, że ten mężczyzna w czerni nie będzie ich więcej niepokoił, nie żyje. Dopiero gdy stawia na stole dwie miski mleka, wymieniają kilka zdań.

— Ten człowiek z Gildii nie jest już problemem, ale i tak musimy stąd odejść.

Dubhe patrzy na niego z zachwytem. Po nocnych strachach nie może uwierzyć, że on tu jest.

— Jak chcesz, Mistrzu.

— Zrobiłem coś wielkiego… zbyt wielkiego…

— Wszystko będzie dobrze, dopóki będziesz ze mną — uśmiecha się Dubhe.

On też się uśmiecha, ale ze smutkiem.

— Wyruszymy nocą.

Wyruszają z gwiazdami. Przyjmuje ich zimne i okrutne niebo. Mistrz jest słaby. Dubhe widzi to, ale on nalega, żeby iść.

— Zabiłem jednego z Gildii. Nie dadzą mi spokoju. Musimy między nami a nimi zostawić jak najwięcej mil.

Dubhe przygryza wargę.

— Ale czego on chciał?

— Opuściłem Gildię wiele lat temu, dla nich jestem zdrajcą. Chciał mnie zabić i zabrać cię ze sobą. Dubhe patrzy w ziemię. Zatem to jej szukali. Jej i jej przeklętego przeznaczenia. Wie o tym, jest Dzieckiem Śmierci, to dlatego ją chcą. Czy nigdy nie nadejdzie koniec nieszczęść, które przyniosły ze sobą jej narodziny?

Podróż jest długa i męcząca, bez postojów. Kierują się ku Krainie Słońca, do nowego domu, powiedział Mistrz. Jest strudzony, ma gorące czoło i Dubhe zaklina go, aby się zatrzymali.

— Tu chodzi o nasze życie, głupia dziewucho, zrozumiesz to wreszcie?

Mistrz jest nerwowy, może to ból, może gorączka. Dubhe wydłużą więc krok, aż do utraty sił. Rozumie, że jedynym wyjściem jest jak najszybsze dotarcie na miejsce.

Jednocześnie jednak widzi, jak stan Mistrza się pogarsza, rana poszerza i dziewczyna nie wie, co robić. Jest zrozpaczona.

— Mistrzu, stan rany jest zły, wdało się zakażenie, tak nie dasz rady! Musimy się zatrzymać!

Mistrz jej nie słucha, ciągnie naprzód, z coraz wyższą gorączką, niepewnym krokiem.

Noc po nocy idą naprzód, pejzaż się zmienia i Dubhe czuje z ulgą, że cel jest bliski. W końcu nie są tak daleko od Makratu.

To Mistrz ją prowadzi, chociaż bardzo źle się czuje. Idą do lasu i w końcu trafiają do jakiejś groty. W środku jest tylko legowisko.

— To tutaj — mówi Mistrz zadyszanym głosem.

— To nie jest dom! — mówi Dubhe.

— Nie możesz tu być.

— Nie ma nic lepszego. Jestem zmęczony, nie rób scen. Tu blisko powinien być potok, idź i przynieś mi wody.