Выбрать главу

Lonerin był niesamowicie spokojny, przytomny. Dubhe przytaknęła.

— Idziemy.

Zaczęli pędzić przez step rozciągający się przed świątynią. Musieli się pospieszyć, jak tylko mogli, aby przed nastaniem dnia znaleźć się jak najdalej od Domu.

Dubhe była wyćwiczona i udało jej się utrzymać dobre tempo biegu przez jakąś godzinę, ale Lonerin szybko zaczął zdradzać oznaki zmęczenia. Jego oddech stawał się coraz bardziej zadyszany, a ruchy nieskoordynowane. Dubhe zwolniła.

— Zacznij iść, bo nie dasz rady. No już, zwolnij.

Lonerin posłuchał, chociaż z ciężkim sercem. Był całkiem wyczerpany.

— Nie… nie dam… rady…

— O której budzą się Postulanci? Lonerin potrząsnął głową.

— Nie wiem dokładnie… nie ma słońca… tam na dole… a więc…

— No to ile czasu przed śniadaniem w refektarzu?

— Myślę… około dwóch godzin…

Dubhe popatrzyła na niebo. Pięć godzin do pobudki i przypuszczalnie sześć czy siedem do rozpoczęcia pogoni. Tylko sześć godzin, aby zatrzeć swoje ślady. Na piechotę nie mogło się to udać, zwłaszcza w stanie, w jakim znajdował się Lonerin.

— Chodź za mną.

Chłopak nie kazał sobie tego dwa razy powtarzać.

Widać było wyraźnie, że nie chce być ciężarem. Dubhe rozumiała to. Zresztą do tej pory to ona wykonała większą część pracy, zarówno odkrywając plany Yeshola, jak i wyprowadzając ich z Gildii.

— Przepraszam — powiedział nagle Lonerin. — Szkolenie czarodziei nie przewiduje prób biegu na przełaj.

Jego głos miał gorzką nutę.

— Nie martw się. Umiesz jeździć konno?

Lonerin przytaknął z pytającym spojrzeniem.

Dojście do gospodarstwa nie zajęło im wiele czasu. Dubhe przechodziła tędy parę razy w ciągu ostatniego miesiąca, kiedy poszła szukać Jenny. Nigdy nie zwróciła na to obejście szczególnej uwagi. Zresztą był to tylko zaniedbany dom na skraju Krainy Nocy. Kiedy jednak zobaczyła, jak Lonerin dyszy z powodu biegu, w jej głowie zapaliło się światełko.

— Zachowuj się tak cicho, jak potrafisz — wyszeptała Dubhe, a on przytaknął z twarzą tak samo zdumioną, jak poprzednio.

Czołgali się po ziemi, poruszając się ostrożnie. Posuwali się naprzód, dopóki nie dotarli do stajni. Przed budynkiem spał zwinięty w kłębek pies. Trudno będzie zrobić to, co musieli, nie budząc go.

Dubhe odwróciła się do Lonerina.

— Czy jeśli chcesz, możesz kogoś uśpić?

— Tak.

Dubhe wskazała na psa.

— Jego też?

— Tak.

Głos Lonerina miał dziwną intonację.

Dubhe spojrzała na niego.

— Na co czekasz? Zrób to.

— Nie jestem do końca przekonany, czy to, co robisz, to dobry pomysł…

Dubhe prychnęła. Na podstawie jego dotychczasowego zachowania wyrobiła sobie o nim inne zdanie.

— Myślisz, że mamy inne wyjście?

— Nie… ale ci ludzie żyją z koni…

— To znaczy, że kiedy będziemy cali i zdrowi, jeżeli kiedykolwiek to nastąpi, odprowadzisz im je, zgoda?

Dubhe była zniecierpliwiona, a Lonerin nie ośmielił się już nic dodać. Podniósł dwa palce jednej ręki i wypowiedział dziwną litanię w języku, którego Dubhe nigdy nie słyszała.

— Idziemy — powiedział w końcu.

Dubhe popatrzyła na psa. Spał, jakby nic się nie zmieniło.

— Na pewno?

— Może na to nie wyglądam, ale jestem dobrym czarodziejem.

Miał urażony głos. Wcześniejsza uwaga musiała go dotknąć.

Dubhe lekko potrząsnęła głową. Lonerin już ruszył z miejsca, a ona poszła za nim.

Znaleźli tam cztery konie. Żadne tam małe gospodarstwo. Najwyraźniej wcale nie powodziło im się aż tak źle. Kusiło ją, aby skomentować to głośno, ale się powstrzymała. Lonerin na to nie zasługiwał. Uratował ją od Rekli — gdyby nie on, nigdy nie postawiłaby stopy na zewnątrz.

Były to stare szkapy i daleko było im do koni wyścigowych, ale wystarczy, żeby wytrzymały noc jazdy. Zresztą Gildia nie wiedziała, w jakim kierunku się udawali.

Dubhe podeszła do tego z czterech koni, który wydawał jej się najmniej stary. Pogłaskała go po pysku, a zwierzę przebudziło się powoli. Dziewczyna poczuła dziwny niepokój rodzący się w głębi żołądka, coś w rodzaju imadła, które próbowało ścisnąć jej wnętrzności. Musiała wziąć głęboki oddech.

Lonerin odwrócił się.

— Jesteś pewna, że wszystko dobrze?

— Tak, to pewnie od biegu.

On wybrał dobrze: jego koń wyglądał porządnie.

— Nie ma czasu ich siodłać, musimy jechać na oklep.

Lonerin instynktownie zacisnął palce na grzywie. Prawdopodobnie dotychczas nigdy tego nie robił.

— Dobrze.

— Najpierw jednak…

Dubhe zaczęła przeszukiwać stajnię. Potrzebowali czegoś do jedzenia, było to konieczne. Zobaczyła coś w rodzaju antresoli i wdrapała się na nią. To miejsce przywodziło jej na myśl ich dom w Selvie. Znalazła trochę jabłek, kilka kawałków suszonego mięsa i ser.

Dubhe, przynieś mi kilka jabłek ze spiżarni.

Uszy wypełnił jej głos matki, żywy i obecny, jakby stała tam, o krok od niej. Potrząsnęła głową, jak robiła zawsze, kiedy chciała odpędzić natrętną myśl, i zgarnęła wszystko, co mogło posłużyć im w podróży.

Zeszła, zebrała wszystko do swojego zwiniętego płaszcza i przygotowała się do odjazdu.

Wsiedli na konie, ale Dubhe zrobiła to z dziwnym trudem.

Za bardzo się zmęczyłam, to nie jest normalne — zwalczyła jednak tę myśl. Nawet gdyby tak było, to upływający czas ich popędzał, razem z mordercami z Gildii, gotowymi na wszystko, aby tylko ich pochwycić.

Szybko opuścili stajnię, a kiedy przejeżdżali obok psa, ten nie podniósł nawet powieki.

Rzucili się w długi bieg, a pachnący wiosną wiatr chłostał ich po twarzach.

— Ile sił w nogach, bo inaczej nam się nie uda! — krzyknęła, a Lonerin przywarł płasko do grzbietu konia. Nogami kurczowo trzymał się boków zwierzęcia, a dłońmi spazmatycznie ściskał grzywę.

Przez całą noc galopowali jak szaleńcy, doprowadzając konie prawie do granic możliwości. Początkowo mocno kręcili. Oczywiście, taka trasa zajmie im więcej czasu, ale Gildia doskonale potrafiła czytać ślady, a oni niestety sporo ich zostawili. Lepiej pozwolić im trochę pobłądzić.

Świt ich zaskoczył. Dubhe nigdy nie spodziewała się, że uda im się opuścić Krainę Nocy w ciągu tych niewielu godzin, które mieli do dyspozycji, więc kiedy zobaczyła w oddali powoli blednące niebo, poczuła powiew nadziei.

Byli blisko granicy: wieczna noc już zaczynała ustępować pod pierwszymi promieniami słońca. Przed nimi roztaczała się obszerna równina Wielkiej Krainy.

— Dokąd mamy jechać?

Dubhe słyszała o Radzie Wód, ale miejsce, gdzie się zbierała, było utrzymywane w tajemnicy.

— Do Laodamei. Pracuję dla Rady Wód. Kiedy tam dotrzemy, powiem ci dokładnie, gdzie to jest.

Należało zatem przemierzyć całą Wielką Krainę.

Woda. Dubhe zaklęła cicho. Powinna była o tym pomyśleć, ale poprzedniego wieczoru była tak zdenerwowana i tak nie panowała nad sobą… Na samą myśl o opustoszałych bezmiarach Wielkiej Krainy poczuła, jak zasycha jej w gardle. Cały czas jeszcze dyszała, jakby dalej była zasapana po biegu. A przecież nie mogła być.

— Musimy zboczyć do rzeki Ludanio.

Nad brzeg rzeki dotarli o brzasku. Gdzie indziej prawdopodobnie słońce już się pojawiło. Tam, gdzie znajdowali się oni, prawie na granicy pomiędzy Wielką Krainą a Krainą Nocy, wszystko było zawieszone w czymś w rodzaju wiecznego zmierzchu.