Mimo sporego doświadczenia z najrozmaitszymi ofiarami katastrof statków kosmicznych czegoś takiego Conway jeszcze nie przeżył. Fragment wraku, w którym znajdował się rozbitek, wirował z dużą prędkością. Do chwili, gdy go znaleźli, EGCL rozbił swoim masywnym ciałem wszystkie meble i urządzenia i ostatecznie wpasował się w narożnik, gdzie nakryła go cała warstwa śmieci.
W ciągu kilku godzin uszkodził skorupę w trzech miejscach, przy czym jedno z wgnieceń sięgało aż do mózgu. Stracił też jedno oko, a także dwie macki, które wszakże odnaleziono i zabezpieczono do przyszycia. Do tego dochodziły liczne cięte i szarpane rany korpusu.
Niewiele można było na razie dla niego zrobić, stąd jedynie oczyszczono najgłębszą ranę, aby kawałki uszkodzonego pancerza nie uciskały na mózg, założono zaciski i prowizoryczne szwy na co silniej krwawiące rany oraz podłączono go do respiratora wspomagającego pracę jednego ocalałego płuca. Operacja mózgu na pokładzie Rhabwara nie wchodziła w grę, nawet próby ustalenia skali uszkodzeń niewiele dały. Czujniki mówiły o ustaniu aktywności centralnego układu nerwowego, podczas gdy empata Prilicla upierał się — o ile ta nieśmiała istota mogła się upierać — że jest inaczej.
— Od kiedy wyszedłeś, nie poruszył się, brak też zmian w obrazie klinicznym — powiedziała cicho Murchison, uprzedzając pytanie. — Wcale mi się to nie podoba.
— Jestem tego samego zdania — odezwała się Naydrad, a jej sierść zafalowała niczym podczas wichury. — Moim zdaniem on po prostu nie żyje i tylko Thornnastor będzie zadowolony, że dostał wyjątkowo świeże ciało do autopsji. Doktor Prilicla zaś znany jest z tego — ciągnęła Kelgianka — że gotów jest mówić przede wszystkim to, co zadowoli ludzi wkoło. Najpierw wykrył u pacjenta ból, i to tak silny, że przeprosił nas zaraz po operacji i czym prędzej się oddalił. Ten ból podobno nie ustał, choć nasze odczyty wskazują na brak aktywności korowej. Oczywiście pan nie podziela jego zdania?
— Naydrad! — krzyknął gniewnie Conway, lecz ugryzł się w język. Murchison i Kelgianka powiedziały w gruncie rzeczy to samo, tyle że ta druga nie potrafiła owijać w bawełnę.
Przyjrzał się dwumetrowej, przypominającej gąsienicę siostrze o nieustannie falującej srebrzystej sierści. Falowanie było czysto odruchowe i wiązało się z przeżywanymi w danej chwili emocjami. W ten sposób Kelgianie wyrażali to, czego nie mogli przekazać słowami, brakło im bowiem zdolności modulacji głosu. Owa wiecznie ruchoma sierść uniemożliwiała skrywanie odczuć, tak więc gąsienicowaci zawsze mówili to, co mieli na myśli. Obca im była dyplomacja, nie wiedzieli, co to poczucie taktu czy kłamstwo.
Conway próbował ukryć własne wątpliwości.
— Thornnastor znacznie bardziej woli składać żywych, niż kroić martwych. Poza tym już nieraz przekonaliśmy się, że zmysły Prilicli są bardziej niezawodne niż nasze urządzenia. Nie możemy więc przesądzić, że to beznadziejny przypadek. W każdym razie dopóki nie dotrzemy do Szpitala, moim obowiązkiem jest kontynuować leczenie. Nie podchodźmy do tego zbyt emocjonalnie — dodał. — To nieprofesjonalne i nie pasuje do was.
Naydrad, poruszając energicznie sierścią, wydała jakiś dźwięk, któremu autotranslator nie dał rady.
— Oczywiście masz rację — powiedziała Murchison. — Widywaliśmy już znacznie gorsze przypadki i sama nie wiem, skąd tym razem u mnie tyle pesymizmu. Może się po prostu starzeję.
— Demencja może być jednym z prawdopodobnych wyjaśnień — rzuciła Kelgianka. — Ale mnie to na pewno nie dotyczy.
Murchison się zarumieniła.
— Siostrze przełożonej wolno mówić takie rzeczy, ale mam nadzieję, że doktor nie weźmie ich sobie do serca.
Niespodziewanie Conway po prostu się roześmiał.
— Spokojnie. Nawet mi przez myśl nie przeszło, by potraktować coś takiego poważnie. A wracając do sprawy, jeśli uważacie, że zrobiłyście już wszystko, by przygotować pacjenta dla Thorny’ego, idźcie spać. Za sześć godzin wszyscy musimy być na nogach. Jeśli nie uda wam się zasnąć, postarajcie się chociaż nie zamartwiać zbytnio naszym podopiecznym, żeby nie niepokoić Prilicli.
Murchison pokiwała głową i oddaliła się w ślad za Naydrad. Conway, który ciągle czuł się bardziej jak pacjent niż jak lekarz na dyżurze, włączył sygnalizację dźwiękową mającą poinformować go o zmianie stanu pacjenta, położył się na pobliskich noszach i zamknął oczy.
Jednak ani Ziemianie, ani Kelgianie nie posiedli zdolności pełnego panowania nad swoją sferą emotyw — ną i rychło okazało się, że zarówno Murchison, jak i Naydrad ciągle się zamartwiają, co nie mogło ujść uwagi Prilicli. Leżąc z zaciśniętymi powiekami, Conway usłyszał zbliżające się ku niemu po suficie skrobanie i stukanie. Źródło dźwięków zatrzymało się w końcu nad jego głową i dla odmiany rozległa się stamtąd seria melodyjnych treli i kląskań.
— Przepraszam, przyjacielu Conway, śpisz? — odezwał się autotranslator.
— Wiesz dobrze, że nie — odparł starszy lekarz. Otworzył oczy i ujrzał wiszącego nad nim Priliclę. Pająkowaty drżał cały od emocji, tak własnych, jak i pacjenta.
Doktor Prilicla był istotą klasy GLNO — owadopodobnym, zewnątrzszkieletowym sześcionogim telepatą obdarzonym ponadto dwiema parami przezroczystych skrzydeł, które w toku ewolucji uległy tylko częściowej atrofii. Jego gatunek wyewoluował na Cinrussie, planecie o bardzo gęstej atmosferze i ciążeniu równym jednej dwunastej ziemskiego. W żadnych innych warunkach podobne owady nie miałyby szansy osiągnąć takich rozmiarów ani rozwinąć inteligencji, o stworzeniu zaawansowanej cywilizacji nie wspominając.
Jednak zarówno w Szpitalu, jak i na pokładzie Rhabwara Prilicla był niemal cały czas w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Wszędzie poza swoją kwaterą musiał nosić degrawitatory, gdyż panujące we wspólnych pomieszczeniach ciążenie, które dla większości jego kolegów było całkiem normalne, błyskawicznie zmieniłoby jego ciało w krwawą miazgę. Rozmawiając z kimkolwiek, trzymał się zawsze poza zasięgiem gestykulujących kończyn. Jedno przypadkowe dotknięcie wystarczyłoby, żeby poważnie go zranić albo złamać mu którąś z kruchych nóg.
Nie, żeby ktoś chciał go skrzywdzić — był zbyt lubiany. Empatyczne zdolności Cinrussańczyków zmuszały ich do uprzejmego traktowania wszystkich wkoło, w przeciwnym razie musieliby odbierać ich negatywne emocje, a to już było bardzo przykre. Wyjątek stanowiły kontakty zawodowe z pacjentami oraz zapracowanymi lekarzami.
— Powinieneś spać, Prilicla — rzekł z troską Conway. — Murchison i Naydrad ci przeszkadzają?
— Nie, przyjacielu Conway — odparł nieśmiało telepata. — Ich emocje nie są głośniejsze niż u reszty załogi. Przyszedłem coś skonsultować.
— Dobrze! Przyszło ci do głowy coś nowego w związku z naszym pacjentem…
— Chodzi o mnie — przerwał mu Prilicla, popełniając w swoim mniemaniu olbrzymi nietakt. Co więcej, nawet wcześniej nie przeprosił. Zdumienie Conwaya sprawiło, że pająkowaty zadrżał na całym ciele. — Proszę, przyjacielu, panuj nad swoimi emocjami.
Conway próbował zebrać myśli i podejść do sprawy profesjonalnie, jednak nie było to łatwe w przypadku kogoś, kto był nie tylko jego przyjacielem, ale i bez — cennym współpracownikiem towarzyszącym mu przy każdej praktycznie okazji, odkąd został starszym lekarzem. Nagłe zmartwienie i lęk przed utratą kogoś bliskiego nie pomagały, a wręcz przeciwnie, pogarszały jeszcze samopoczucie Prilicli. W końcu Conway opanował się na tyle, by spojrzeć na przyjaciela niemal jak na pacjenta, i pająkowaty przestał drżeć.