Выбрать главу

Naydrad i Conway przenosili jeszcze EGCL z noszy do modułu na sali operacyjnej, gdy w drzwiach stanęli Thornnastor i Edanelt.

Przypisanie starszego lekarza Edanelta do tego przypadku nikogo nie dziwiło, było wręcz nieuniknione. Edanelt należał do najlepszych chirurgów Szpitala, nosił cały czas w głowie zawartość czterech hipno — taśm i jak powiadano, niebawem miał zostać Diagno — stykiem. Ponadto krabowaty Melfianin klasy ELNT bardziej niż ktokolwiek inny przypominał rozbitka, co miało wielkie znaczenie, gdyż nie mieli żadnych prawie informacji o EGCL, o hipnotaśmie nie mówiąc. Tymczasem naczelny patolog Thornnastor miał z pacjentem tylko tyle wspólnego, że oddychali tym samym powietrzem.

Chociaż Thornnastor, Tralthańczyk klasy FGLI, należał do jednego z najmasywniejszych znanych Federacji gatunków rozumnych, był też świetnym chirurgiem. Tym razem jednak miał przede wszystkim wystąpić jako doświadczony patolog i zbadać możliwie najszybciej fizjologię i metabolizm rozbitka. Bez tego nie było szans na zsyntetyzowanie koniecznych leków, w tym bezpiecznych środków znieczulających, koagulantów i środków wspomagających regenerację tkanek.

Edanelt i Conway przedyskutowali przypadek w drodze na oddział, podobnie zresztą jak Murchison i jej szef Thornnastor. Zdecydowali, że najpierw skoncentrują się na największych strukturalnych uszkodzeniach, a dopiero potem przeprowadzą misterną i nie — bezpieczną operację na mózgu, by usunąć skutki silnego wgniecenia pancerza. Przewidywali też, że najpewniej trzeba się będzie zająć również sąsiednimi organami. Na tym etapie pomoc Prilicli, monitorującego aktywność układu nerwowego EGCL, mogła zaważyć na powodzeniu zabiegu. Nie chcieli przecież, by pacjent przeżył jako warzywo.

Conway nie był już potrzebny i mógł udać się na spotkanie z O’Marą. Musiał porozmawiać z nim o Prilicli.

Gdy wychodził, Edanelt spryskiwał właśnie macki szybko schnącym tworzywem, którego Melfianie używali zamiast rękawic chirurgicznych. ELNT pomachał mu na pożegnanie. Thornnastor natomiast lustrował swoimi czterema oczami pacjenta, Murchison i wyposażenie, nie widział więc znikającego w drzwiach Ziemianina.

Na korytarzu Conway zatrzymał się na chwilę, żeby zastanowić się nad najkrótszym szlakiem prowadzącym do gabinetu naczelnego psychologa. Wiedział, że trzy poziomy wyżej rozciąga się teren chlorodysznych Illensańczyków, ale gdyby nawet był tego nieświadomy, umieszczone nad śluzami jaskrawe tabliczki szybko by go o tym poinformowały. Brakowało ich za to na przejściach wiodących w dół, gdzie przebywali tlenodyszni MSVK i LSVO wymagający ciążenia o wartości równej jednej czwartej ziemskiego. Przypominali oni chude trójnożne bociany. Jeszcze niżej mieściły się wodne oddziały Chalderczyków, a dopiero pod nimi pierwszy niemedyczny poziom, na którym urzędował O’Mara.

Po drodze Conway minął dwóch pozdrawiających go szczebiotliwie nallajimskich lekarzy, a zanim jeszcze dotarł do śluzy przed sekcją AUGL, uniknął zderzenia z jednym z wracających do zdrowia pacjentów, który w ostatniej chwili odleciał w bok. Następną część wędrówki musiał odbyć w lekkim kombinezonie. Zanurzył się w zielonkawej wodzie, w której unosiły się majestatyczne sylwetki trzydziestometrowych skrzelodysznych stworzeń przypominających pancerne krokodyle. Ostatecznie, po dwudziestu trzech minutach od wyruszenia i w mokrym jeszcze kombinezonie wszedł do gabinetu naczelnego psychologa.

Major O’Mara wskazał mebel zaprojektowany z myślą o przedstawicielach klasy DBLF i spojrzał kwaśno na Conwaya.

— Nie wątpię, że to sprawy zawodowe nie pozwoliły panu wcześniej się ze mną skontaktować, proszę więc nie tracić czasu na przeprosiny. Co jest z Priliclą?

Conway usiadł ostrożnie na kelgiańskim krześle i zaczął opisywać przypadek Cinrussańczyka. Streścił wstępne objawy, począwszy od niemiłych doznań, a skończywszy na późniejszej traumie, która zmusiła go do podania Prilicli silnych środków znieczulających. Nie zapomniał nadmienić o różnych okolicznościach towarzyszących. O’Mara zachowywał cały czas kamienną twarz, a jego oczy, zwykle tak przenikliwe, że wielu miało go za prawdziwego telepatę, nie wyrażały nic.

Jako naczelny psycholog największego wielośrodowiskowego szpitala Federacji O’Mara odpowiedzialny był za zdrowie psychiczne kilku tysięcy istot należących do ponad sześćdziesięciu gatunków. Stopień majora Korpusu Kontroli nie stawiał go na szczycie szpitalnej hierarchii i został mu przyznany z czysto biurokratycznych powodów, w rzeczywistości jednak jego władza była praktycznie nieograniczona. Dla niego wszyscy, chorzy i personel, byli pacjentami, i to niezależnie od starszeństwa. Dbał, aby każdy pacjent, bez względu na to jak niezwykły czy egzotyczny, trafiał po opiekę właściwego lekarza i aby ich relacji nie mąciła ksenofobia.

Odpowiadał również za stan umysłów szpitalnej elity, czyli Diagnostyków. Nie miał wiele pracy, jednak skłonny był uważać, że nie wynika to z nadzwyczajnego zrównoważenia emocjonalnego pracowników, ale ze strachu, który wzbudzał wśród kapryśnego i nadwrażliwego personelu medycznego. Nikt nie chciał się narazić na jego gniew.

Nie odrywając oczu od lekarza, O’Mara czekał, aż Conway skończy.

— Pańska relacja była rzeczowa, wyczerpująca i składna, ale muszę pamiętać, że jest pan bliskim przyjacielem pacjenta — stwierdził. — To może zaburzać pańską ocenę, skłaniać do przesady. Poza tym nie jest pan psychologiem, ale ksenomedykiem i chirurgiem, który najwyraźniej sam uznał, że ten przypadek podlega pod moje kompetencje. Rozumie pan, na czym polega trudność? Proszę opisać mi odczucia, które towarzyszyły panu podczas misji ratunkowej i później. Ale najpierw chcę usłyszeć, czy czuje się pan dobrze?

Conway czuł rosnące niepokojąco ciśnienie krwi.

— Proszę być tak obiektywnym, jak to tylko możliwe — dodał O’Mara.

Lekarz zaczerpnął głęboko powietrza i wypuścił je powoli przez nos.

— Po szybkiej reakcji na sygnał alarmowy na pokładzie dominowało rozczarowanie, że zdołaliśmy uratować tylko jednego rozbitka, i to ledwo żywego. Ale to niewłaściwy ślad, majorze. Wprawdzie sądzę, że wszyscy myśleliśmy podobnie, lecz nie był to nastrój aż tak silny, żeby wyjaśnić stan Prilicli, który zaczął odbierać wyraźnie emocje osób znajdujących się na drugim końcu statku. Normalnie z trudem by je wyczuwał. Tu zatem ani nie przesadzam, ani nie ulegam sentymentom. Jak zwykle w tym gabinecie, jestem tylko coraz bardziej…

— Przypominam o zachowaniu obiektywizmu — przerwał mu oschle O’Mara.

— Nie próbowałem stawiać za pana diagnozy, ale wszystko wskazuje na to, że to problem natury psychicznej — odparł Conway, powracając do tonu zwykłej rozmowy. — Być może to skutek nie zidentyfikowanej choroby, zaburzeń endokrynologicznych albo dysfunkcji jakiegoś narządu, niemniej trudno wykluczyć również czysto psychiczne przyczyny, które…

— Niczego nie można wykluczyć, doktorze — przerwał mu niecierpliwie O’Mara. — Proszę o konkrety. Co zamierza pan zrobić z przyjacielem i czego oczekuje pan ode mnie?

— Dwóch rzeczy. Aby osobiście sprawdził pan stan Prilicli…