Przerwał, gdy pułkownik wskazał wolno solidograf, a potem nieco teatralnym gestem cofnął dłoń.
— Cały czas mamy to przed oczami — powiedział Kontroler i nie odezwał się już więcej, tylko stanął na baczność i poczekał, aż goście wyjdą z jego gabinetu.
Sala odlotów była w ponad połowie wypełniona grupkami Tralthańczyków, Melfian, Kelgian i Illensańczyków. Były też dwa przysadziste stworzenia z planety o bardzo dużej grawitacji, które spryskiwały się akurat nawzajem jakąś farbą. MacEwan nie znał tej rasy. Misiowaci Nidianczycy w niebieskich szarfach personelu pomocniczego cofnęli się, żeby uniknąć pobrudzenia, ale poza tym ignorowali obu obcych.
Chlorodyszni Illensańczycy mieli wymówkę, aby trzymać się z dala od innych — ich obszerne, przezroczyste skafandry wyglądały na mało wytrzymałe. Jednak wszyscy pozostali należeli do ciepłokrwistych tlenodysznych, mających podobne wymagania dotyczące ciśnienia i grawitacji i powinni wykazywać naturalną, dyktowaną chociażby ciekawością skłonność do nawiązywania kontaktów. A tymczasem każda grupka stała osobno… MacEwan obrócił się ze złością ku tablicy z rozkładem lotów.
Kilka minut wcześniej wylądował wahadłowiec z wielkiego illensańskiego statku przemysłowego, który pozostał na orbicie. Przystosowany do potrzeb chlorodysznych transporter zbliżał się już po płycie, aby zabrać podróżnych. Stojący po drugiej stronie głównego pasa startowego statek pasażerski był już prawie gotów na przyjęcie pasażerów. Konstrukcja należała do nowych i, jak chełpili się tralthańscy budowniczowie, pozwalała komfortowo podróżować przedstawicielom aż sześciu tlenodysznych gatunków równocześnie. MacEwan, Grawlya-Ki i pozostali oczekujący w sali odlotów nie-Tralthańczycy mieli niebawem osobiście to sprawdzić.
Poza wahadłowcem i liniowcem pasażerskim na płycie nie było statków kosmicznych, za to co kilka minut startowały i lądowały miejscowe samoloty. Nie były wielkie, ale przy małych rozmiarach tubylców każdy mógł pomieścić ich nawet tysiąc. Poza tym maszyny wykazywały tak wielkie podobieństwo, że gdyby nie znaki rejestracyjne, ktoś mógłby pomyśleć, iż to jeden samolot krąży nieustannie nad lotniskiem.
Zirytowany sytuacją, MacEwan spojrzał ostatecznie na to, co znajdowało się pośrodku sali, w miejscu nieuchronnie przyciągającym wszystkie spojrzenia. Znał przedstawioną tam scenę na pamięć, ale i tak nadal budziła w nim grozę. Grawlya-Ki zwrócił na nią uwagę już wcześniej i pogwizdywał coś z cicha do siebie.
Była to naturalnej wielkości replika dawnego orligiańskiego monumentu wzniesionego dla upamiętnienia końca pewnej wojny. Widywało się je tysiącami, w różnych publicznych miejscach wszystkich planet Federacji, miniatury zaś często zdobiły biurka czy salony. Oryginał stał od ponad dwóch stuleci pod osłoną pól siłowych na centralnym placu stolicy Orligii. Przez ten czas kilka pokoleń przedstawicieli wielu inteligentnych gatunków próbowało opisać wrażenie, jakie na nich wywierał, ale nikomu w pełni się to nie udało.
Nie było to bowiem marmurowe dzieło sztuki z upozowanymi możliwie dramatycznie postaciami, które chciałyby coś przekazać albo z patosem szykowałyby się na śmierć. Scena przedstawiała Orligianina i Ziemianina pośrodku zrujnowanej centrali dawno wycofanej z użytku jednostki bojowej.
Orligianin stał pochylony do przodu, sierść na jego piersi i twarzy była zlepiona zmatowiałą krwią. Kilka metrów dalej leżał śmiertelnie ranny Ziemianin. Przód munduru miał w strzępach, widać było rozległe obrażenia, w tym wylewające się z jamy brzusznej wnętrzności. Jednak mimo to zdawał się pełznąć w kierunku obcego. Czyżby obaj żołnierze we wraku nadal chcieli walczyć, choćby gołymi dłońmi?
Wokół cokołu przymocowano kilkadziesiąt tabliczek opisujących we wszystkich językach Federacji, co przedstawia niezwykła scena.
Była to prawdziwie epicka opowieść o dwóch dowódcach, Orligianinie i Ziemianinie, którzy podjęli samotny pojedynek. Możliwości bojowe ich okrętów i ich własne zdolności okazały się równe. Straciwszy załogi i zmieniwszy obie jednostki we wraki, wylądowali w niewielkiej odległości od siebie na nie znanej obu, nie zamieszkanej planecie. Orligianin, który chciał poznać ziemskie systemy uzbrojenia, a i był ciekaw przeciwnika, skierował kroki do obcego wraku. Tam się spotkali.
Dla obu wojna już się skończyła, gdyż poważnie ranny Ziemianin bliski był śmierci, a Orligianin nie wiedział, kiedy — jeśli w ogóle — ktokolwiek odbierze jego sygnał alarmowy i przybędzie na ratunek. Podczas sześciogodzinnej walki ich wzajemna nienawiść zmalała, a potem ustąpiła miejsca szacunkowi dla przeciwnika, który pokazał klasę i profesjonalizm. Spróbowali się więc porozumieć i w końcu dopięli swego.
Nie poszło im łatwo, musieli bowiem pokonać wiele uprzedzeń i czysto technicznych trudności, ale gdy już zaczęli rozmawiać, byli wobec siebie całkiem szczerzy. Orligianin wiedział doskonale, że wyjawiając poufne dane, wydaje na siebie wyrok śmierci, Ziemianin dostrzegł z kolei współczucie, którym obdarzyła go obca istota, a był zbyt ciężko ranny, by dbać o to, co mówi o przełożonych. Dzięki temu dowiedział się, że cała ta wojna zaczęła się od drobnego i głupiego wręcz nieporozumienia.
Dogadywali się coraz lepiej, gdy w pobliżu pojawiła się inna orligiańska jednostka. Wylądowała na planecie, a po rozpoznaniu sytuacji użyła wobec wraku ziemskiego okrętu swojego stopera.
Nawet teraz MacEwan nie pojmował do końca zasad działania tego podstawowego orligiańskiego oręża wojny kosmicznej. Broń mogła zamknąć całą jednostkę albo jej żywotne części w polu staży, gdzie ustawał wszelki ruch. Nie powodowało to zniszczeń sprzętu ani obrażeń u istot żywych, ale wystarczyło, żeby ktokolwiek dotknął choćby zamrożonego obiektu albo spróbował wbić igłę w skórę unieruchomionego człowieka, a następowała potężna eksplozja, której siła porównywalna była z detonacją ładunku nuklearnego.
Jednak orligiańskie projektory pola staży służyć mogły nie tylko jako broń.
Pokonawszy wiele trudności, przetransportowano ostatecznie sekcję centrali i dwa zastygłe ciała na Orligię, a dokładniej na centralny plac stolicy, aby uczynić z nich najwymowniejszy ze wzniesionych kiedykolwiek pomników. Stał on tam następnie przez 236 lat. W tym czasie kruchy rozejm zapoczątkowany przez dwóch rannych wojowników okrzepł i zmienił się w trwałą przyjaźń, a nauki medyczne zanotowały na tyle znaczący postęp, że znaleziono sposób na uratowanie ciężko rannego Ziemianina. Grawlya-Ki, który odniósł znacznie mniej groźne obrażenia, nie chciał opuszczać pola staży. Pragnął na własne oczy ujrzeć całego i zdrowego MacEwana.
W końcu dwaj najwięksi bohaterowie tamtej wojny, bohaterowie przez to, że ją zakończyli, zostali przetransportowani do szpitala. Powiadano, że po raz pierwszy ci, którzy pozytywnie zaznaczyli się w historii, otrzymali naprawdę godziwą nagrodę od potomnych. Stało się to ponad trzydzieści lat temu.
Nikt inny w całej Federacji nie znał wojny tak jak oni i w pewnym sensie stali się jej ostatnimi ofiarami. Z czasem coraz trudniej było rozmawiać z nimi o czymkolwiek innym. Otaczający ich szacunek zaczął z wolna zanikać, obecnie zaś wywoływali już tylko zniecierpliwienie i zakłopotanie.
— Wiesz, Ki, czasem się zastanawiam, czy nie powinniśmy się jednak poddać i nieco odpocząć, jak radził nam pułkownik — powiedział MacEwan, odwracając się od ich wizerunku sprzed lat. — Nikt nie chce nas już słuchać, chociaż staramy się im tylko przekazać, żeby wyciągając dłoń do przyjaciół, nie robili tego w biurokratyczny sposób, lecz szczerze, tak by…