— Lepiej będzie, jeśli najpierw ich zobaczę — powiedział Conway. — Proszę dać mi parę minut, aż skończę z tym, którego teraz przyniosłem.
— Znalazł pan jakieś inne ślady zbrodni, kapitanie? — spytała Murchison, gdy układali pacjenta pod namiotem tlenowym.
— Żadnych, poza tymi dwoma okaleczonymi. Czujniki nie wychwytują ruchu we wraku, jeśli nie liczyć drobnych impulsów, które oznaczają zapewne osypywanie się czy osiadanie jakichś szczątków. Jestem pewien, że ten ktoś opuścił wrak.
— Skoro tak, pójdę z tobą — stwierdził Conway. Wiatr ucichł już, gdy podeszli do kadłuba i ujrzeli czarny, prostokątny otwór tuż nad ziemią i machającego ze środka kapitana. Wkoło było tyle dziur w poszyciu, że bez tego znaku mogliby mieć kłopoty ze znalezieniem wejścia. Z zewnątrz wydawać się mogło, że statek lada chwila się rozpadnie, jednak gdy wpełzli do środka, lampy ukazały zdumiewająco mało zniszczeń.
— Jak wyszli pozostali? — spytał Conway i klęknął, aby zbadać skanerem większą istotę. Znalazł ranę po odcięciu kończyny, ale poza tym obrażenia nie były rozległe.
— W górnej części, z przodu kadłuba, jest wielki właz osobowy — wyjaśnił Fletcher. — Przynajmniej był dostępny, gdy statek się przewrócił. Zapewne musieli się ześlizgiwać po krzywiźnie poszycia i skakać na ziemię. Albo też wędrowali w kierunku rufy, która jest całkiem nisko, i dopiero stamtąd skakali. Ci dwaj mieli pecha.
— Szczególnie jeden — powiedziała Murchison. — DCOJ nie żyje. Jego obrażenia nie były aż tak poważne jak u innych, ale analizator podpowiada, że miał kontakt ze żrącymi oparami, które bardzo poważnie uszkodziły mu płuca. Co z twoim DCMH?
— Żyje — oznajmił Conway. — Też ma kłopoty z płucami, ale może to wytrzymalszy gatunek niż tamte dwa.
— Ciekawi mnie ta istota — powiedziała zamyślona Murchison, patrząc na DCOJ. — Czy w ogóle jest inteligentna? DCLG i DCMH niemal na pewno tak. Mają chwytne kończyny, jeden rozwinął ich nawet sześć, przy braku stóp. Tymczasem DCOJ to przede wszystkim zęby i cały system żołądków na czterech nogach i z dwoma pazurzastymi łapami.
— Te żołądki są puste — dodał Conway. — Wszystkie przypadki, które tu badałem, miały puste żołądki.
— Tak jak ja — mruknęła Murchison.
Równocześnie spojrzeli na siebie.
— Kapitanie — zawołał Conway.
Fletcher manipulował przy czymś, co wyglądało na wewnętrzne wejście do ładowni. Musiał wyciągać ręce wysoko nad głowę, stał bowiem na ścianie. Coś szczęknęło głośno i drzwi odsunęły się ku dołowi. Oficer chrząknął z zadowoleniem i dołączył do nich.
— Tak, doktorze?
— Kapitanie, mamy pewną teorię, która być może wyjaśnia, jakie przestępstwo tu popełniono. Przypuszczamy, że tym, co skłoniło rozbitków do wystrzelenia boi alarmowej, mógł być po prostu głód. Wszyscy zbadani do tej pory mieli puste żołądki. Niewykluczone więc, że pański kryminalista to jeden z członków załogi, który okazał się kanibalem.
Zanim Fletcher zdążył się odezwać, w słuchawkach rozległ się głos Prilicli:
— Przyjacielu Conway, nie zbadałem jeszcze wszystkich rannych, niemniej na podstawie tego, co dotąd zobaczyłem, zgadzam się, że ucierpieli na skutek odwodnienia i wygłodzenia. Problem jednak w tym, że na pewno nie w stopniu, który zagrażałby ich życiu. Twój hipotetyczny kanibal musiałby zaatakować ich w chwili, gdy brak pożywienia nie był jeszcze problemem. Jesteś pewien, że to inteligentne stworzenie?
— Nie — odparł Conway. — Ale mogliśmy z Murchison przeoczyć tego osobnika, bo po kilku pierwszych przypadkach zajmowaliśmy się głównie obrażeniami, a nie szczegółowym stanem narządów wewnętrznych. Mógł trafić już na Rhabwara. Jeśli więc napotkasz dobrze odżywionego rozbitka, niech Haslam i Chen szybko obezwładnią go pasami. Kapitan będzie nim zainteresowany z przyczyn zawodowych.
— Z pewnością — mruknął ponuro Fletcher. Chciał powiedzieć coś jeszcze, gdy Haslam, który zastąpił Doddsa przy sterach, oznajmił, że ląduje za sześć minut i będzie potrzebował pomocy przy noszach.
Wypełniwszy nosze i ułożywszy dodatkowo obcych po dwóch na wolnych fotelach załogi, Haslam mógł zabrać ledwie połowę pozostałych ofiar. Ich stan nie zmienił się ani na jotę. Cień skały wydłużył się, chociaż powietrze pozostawało gorące i nie było wiatru. Murchison powiedziała, że chętnie spędziłaby jakoś pożytecznie czas do ponownego przybycia ładownika. Chciała zbadać zwłoki wielkiego DCOJ, które leżały we wraku. Przenośne wyposażenie nie było w tym przypadku idealne, ale coś mogło dać. Średni DCMH odleciał z Haslamem.
Od początku było widać, że Fletcher brzydzi się widokiem autopsji, gdy więc Murchison powiedziała mu, że lampy na hełmach ich dwojga zapewniają dość światła, oddalił się szybko i zaczął szperać między kontenerami przymocowanymi do pionowej obecnie podłogi. Po jakimś kwadransie obwieścił, że skaner wskazuje na taką samą zawartość wszystkich i że niemal na pewno to ładownia, a nie okrętowy magazyn. Dodał, że zamierza zapuścić się w korytarz za włazem, aby szukać innych rozbitków i zbierać dowody.
— Musi pan to robić teraz, kapitanie? — spytała Murchison z niepokojem, podnosząc głowę.
Conway też obrócił się w kierunku Fletchera, ale nie spojrzał na jego twarz. Z jakiegoś powodu wzrok lekarza przykuła broń wisząca u pasa dowódcy.
— Uwierzy pan, kapitanie, że chociaż nosi pan broń od pierwszej misji Rhabwara, zauważyłem ją dopiero teraz? — spytał cicho. — Stała się częścią pańskiego munduru. Tak samo niewinną jak plecak.
— Uczono nas, że na istotach szanujących prawo broń nie robi wrażenia — powiedział z niejakim zakłopotaniem Fletcher. — Jednak gdy mamy do czynienia z kimś o złych intencjach albo zgoła winnym, efekt psychologiczny nasila się proporcjonalnie. Niemniej wcześniej rzeczywiście mogła wywierać jedynie psychologiczny wpływ. Dopiero przed kilkoma chwilami porucznik Haslam dostarczył mi amunicję. Na pokładzie nie było sensu nosić załadowanej broni — dodał tonem wytłumaczenia. — Nie miałem też powodu przypuszczać, że akcja ratunkowa zmieni się w policyjną.
Murchison zaśmiała się cicho i wróciła do pracy. Conway też pochylił się nad zwłokami.
— Nie możemy spędzić tu wiele czasu, a moim zadaniem jest przygotować możliwie szczegółowy raport o zdarzeniu i związanych z nim okolicznościach — powiedział kapitan, zbierając się do odejścia. — To całkiem nowa rasa, dysponująca nową dla nas technologią, a przeznaczenie tego statku może się okazać kluczowe dla wyjaśnienia, co tu się stało. Czy nasz przestępca był rozumny? Może został porwany? A może to tylko zwierzę? Jeśli jednak jest inteligentny, dlaczego oszalał? Jaki był stan statku i załogi przed lądowaniem? Wiem, że trudno znaleźć okoliczności łagodzące, gdy w grę wchodzą poważne okaleczenie i kanibalizm, ale dopóki nie dowiemy się wszystkiego… — Urwał i przystawił czujnik do ściany. — Na statku nie ma nikogo oprócz nas — podjął po paru chwilach. — Właz zostawiłem uchylony tylko na kilka cali. Gdyby ktokolwiek próbował wejść, z pewnością go usłyszycie, bo narobi mnóstwo hałasu. Rhabwar też obserwuje nieustannie teren. W razie czego zdążę wrócić, nie musicie się więc bać.
Wznowiwszy autopsję, mogli śledzić wędrówkę kapitana w kierunku rufy, gdyż poza przekazywaniem obrazów z kamery relacjonował także głośno każdy swój krok. Jak mówił, korytarz był według ziemskich standardów dość niski i raczej mało przestronny. Musiał pełznąć, nie miał też szans zawrócić w nim inaczej, jak tylko na skrzyżowaniu. Wzdłuż ścian biegły kable oraz przewody z powietrzem albo cieczą. Czepliwa wykładzina na podłodze i suficie wskazywała, że statku nie wyposażono w system sztucznej grawitacji.