— Dziękuję pani, będę o tym pamiętał — odparł spokojnie major. — Dodds, jak widzisz, korytarz przede mną został niemal spłaszczony. Gospodarze by się przecisnęli, ale ja będę potrzebował palnika, żeby utorować sobie drogę przez ten gąszcz blach…
Conway wyłączył radio i przytknął hełm do hełmu Murchison, aby mogli porozmawiać na osobności.
— Po czyjej on jest stronie? — spytał ze złością.
Patolog uśmiechnęła się, ale nim zdążyła odpowiedzieć, usłyszeli głos Prilicli, który też postanowił na swój sposób ich uspokoić.
— Przyjacielu Conway, niezależnie od argumentów użytych przez przyjaciela Fletchera, też wolałbym, abyście wrócili na pokład. Wprawdzie przyjaciółka Naydrad i ja radzimy sobie z pacjentami, a ich stan jest stabilny, z wyjątkiem trzech małych DCLG, u których stwierdzam wzrost temperatury ciała…
— Wstrząs się pogłębia? — spytał Conway.
— Nie, wydaje mi się, że ich stan się poprawia.
— Emocje?
— Żadnych na poziomie świadomym, przyjacielu Conway, ale poza tym poczucie deprywacji i nie zaspokojonych potrzeb.
— Są głodni — stwierdził krótko Conway. — Wszyscy poza jednym.
— Myśl o tym jednym i mną wstrząsa — powiedział Prilicla. — Ale wracając do stanu pacjentów, uszkodzenia płuc i zapalenia dróg oddechowych zauważone przez przyjaciółkę Murchison pojawiają się w różnej skali i u nich. Słusznie powiązano je z pękniętym zbiornikiem. Możliwe jednak, że działając na Trugdilu z mniej czułymi instrumentami…
— Prilicla, rozumiem, co chcesz powiedzieć — rzucił niecierpliwie Conway. — Byliśmy zbyt ograniczeni albo ślepi, by zauważyć istotne fakty medyczne, a ty jesteś z zasady zbyt uprzejmy, żeby powiedzieć nam to wprost i zranić nasze uczucia. Jednak wystawienie naszej ciekawości na próbę też nie jest nam miłe, mów więc, co odkryłeś, doktorze.
— Przepraszam, przyjacielu Conway. Chodzi o to, że u wszystkich chorych, niezależnie od ich przynależności fizjologicznej, zaobserwowałem podobne podrażnienie zarówno przewodu pokarmowego, jak i dróg oddechowych. Zastanawiam się, czy na statku znajdzie się coś, co pomogłoby to wyjaśnić. Zdumiewają mnie też rany na kikutach. Rany cięte zszyłem. Żadna z nich nie sięgała ważnych życiowo organów, były ogólnie czyste. Kikuty przykryłem tylko sterylnymi opatrunkami, na wypadek gdyby zaistniała możliwość przyszycia kończyn. Znaleźliście cokolwiek, co przypominałoby brakujące kończyny lub organy? A może chociaż macie wyobrażenie, jak wyglądały te części ciała?
Ze śródokręcia rozległ się zgrzyt metalu i ciężki oddech kapitana walczącego z oporną materią. Gdy zrobiło się ciszej, Murchison zabrała głos:
— Tak, doktorze, ale nie doszliśmy do pewnych wniosków. U wszystkich trzech typów kikuty są bogato unerwione. U DCOJ mamy ponadto kanał, którego przebiegu nie mogliśmy na razie opisać, gdyż wnika on w bardzo złożone u tej istoty pętle jelitowe. Jednak biorąc pod uwagę położenie narządów czy kończyn, które u obu mniejszych gatunków wyrastają u podstawy kręgosłupa, a u wielkiego na środku podbrzusza, mogę się tylko domyślać, że chodziło o ogony, genitalia albo gruczoły piersiowe. Zdaniem napastnika były one szczególnie apetyczne, gdyż nie ruszył niczego innego. Jednak jak wyglądały, nie mam pojęcia…
— Przepraszam, że przeszkadzam w dyskusji medycznej — odezwał się nagle Fletcher. — Doktorze Conway, znalazłem następnego DCMH. Leży zawinięty w hamak, nie rusza się, ale wygląda na zachowanego w całości. Przypuszczam, że wolałby pan zbadać go tutaj, niż oglądać po przeciągnięciu przez rumowisko korytarza.
— Już idę.
Wspiął się do drzwi i popełzł za Fletcherem. Po drodze słuchał dalszych komentarzy kapitana. Zaraz za oczyszczoną częścią korytarza znajdowały się kabiny mieszkalne urządzone w sposób charakterystyczny dla wczesnych jednostek z hipernapędem, które nie miały jeszcze pokładowej grawitacji. Zamiast koi umieszczono tam szeregi hamaków, obejmujących leżącego tak z góry, jak i z dołu, dzięki czemu nie wypływał on z posłania w stanie nieważkości. Zawieszone zostały na dodatkowych amortyzatorach.
Występowały w trzech rozmiarach, co oznaczało, że wszystkie gatunki należały do załogi. Sądząc po liczbie, dwie mniejsze formy przewyższały największą w proporcji trzy do jednego.
Gdy Conway mijał uszkodzone zbiorniki, kapitan poinformował go, że policzył z grubsza hamaki. Było ich łącznie trzydzieści, co zgadzało się z liczbą ofiar znalezionych na zewnątrz i w statku. Podejrzany o drapieżne zachowania osobnik musiał więc niemal na pewno należeć do innego gatunku niż załoganci.
Trudno było zorientować się w stanie kabiny, gdyż różne przedmioty, ozdoby oraz to, co załoga powiesiła na ścianach, odpadło, zwiększając bałagan, ale jedna trzecia hamaków robiła wrażenie ciasno związanych, podczas gdy dwie trzecie wyglądały na opuszczone w wielkim pośpiechu. Te pierwsze musiały należeć do pełniących wachtę, chociaż kapitanowi wydało się dziwne, że wszyscy akurat wolni od obowiązków leżeli w hamakach, zamiast w połowie przynajmniej spędzać czas inaczej, na przykład na pokładzie rekreacyjnym. Potem jednak przypomniał sobie, że w trakcie awaryjnego lądowania legowiska przeciwprzeciążeniowe są najbezpieczniejszym miejscem na statku.
Gdy Conway dotarł na miejsce, kapitan właśnie wycofywał się z kabiny.
— Jest między hamakami DCMH, blisko wewnętrznej grodzi — pokazał. — Gdyby potrzebował pan pomocy, niech mnie pan zawoła, doktorze.
Odwrócił się i ruszył w kierunku dziobu, ale nie zaszedł daleko, bo po chwili dał się słyszeć syk palnika i jego ciężki oddech.
Ustalenie tego, co zaszło w kabinie załogi, zajęło Conwayowi tylko kilka chwil. Dwa wsporniki hamaków pękły przy wstrząsie wywołanym upadkiem, co wcale nie było dziwne — zostały zaprojektowane do wytrzymywania silnych przeciążeń, ale skierowanych wzdłuż toru lotu, nie zaś horyzontalnie. Zajęty hamak uderzył przez to o ścianę. Głowa DCMH nosiła ślady krwawienia, lecz nie doszło do pęknięcia czaszki. Uderzenie nie było więc śmiertelne, mogło co najwyżej pozbawić istotę przytomności albo ogłuszyć. Dopiero toksyczne opary ze zbiornika okazały się naprawdę fatalne.
Ten miał po dwakroć pecha, pomyślał Conway, ostrożnie wysupłując obcego z hamaka i przystępując do dokładniejszych oględzin. U podstawy kręgosłupa trafił na taką samą ranę jak u wszystkich i włosy zje — żyły mu się na głowie. Czyżby napastnik dotarł także tutaj i zdołał się dobrać do ofiary zawiniętej szczelnie w hamak? Musiałoby to być raczej małe stworzenie, do tego bardzo drapieżne i szybkie. Rozejrzał się, a potem znowu zajął się zwłokami.
— Niezwykłe — powiedział głośno. — Ten tutaj, jak się wydaje, ma w żołądku nieco nie strawionego jeszcze pokarmu.
— Nic w tym niezwykłego — odezwała się dziwnym tonem Murchison. — Te kontenery w magazynie zawierają żywność. Płynną, w proszku i sprasowaną, bez wyjątku wysokoenergetyczną. Nadaje się dla wszystkich trzech gatunków. Skąd więc ten kanibalizm? I dlaczego wszyscy są zagłodzeni, skoro zapasów mieli na długo?
— Jesteś pewna…? — zaczął Conway, ale przerwał mu czyjś zaniepokojony głos. Nie zdołał w pierwszej chwili określić czyj.
— A to co?
— Kapitanie? — spytał z wahaniem.
— Tak, doktorze. — Głos ciągle był niewyraźny, ale już rozpoznawalny.
— Znalazł pan tego… przestępcę?
— Nie. Mam kolejną ofiarę. Bez wątpienia ofiarę…
— Rusza się! — krzyknął nagle Dodds.
— Doktorze, proszę tu zaraz przyjść. Pani też jest proszona.