Выбрать главу

Fletcher kucnął obok wejścia do czegoś, co musiało być centralą. Pracował palnikiem przy rumowisku, które niemal całkowicie tarasowało drogę. Przy świetle wpadającym przez właz na górze Conway dostrzegł, że ta część statku jest bardzo zniszczona. Tylko kilka lamp awaryjnych przetrwało katastrofę, a praktycznie wszystko, co było wcześniej przymocowane do sufitu, odpadło, tworząc plątaninę porwanych kabli, wsporników i urządzeń. Pod przeciwległą ścianą widać było fotele załogi, wszystkie na tyle porządnie osadzone, że przetrwały. Obecnie były puste, pasy zwisały po bokach. Jeden jednak pusty nie był — największy, umieszczony centralnie wobec pozostałych.

Conway zaczął się wspinać w jego kierunku, ale w pewnej chwili postawił stopę na czymś, co ustąpiło pod naciskiem, i zsunął się, nabijając sobie siniaka o wystający kawałek rury. Skafander szczęśliwie wytrzymał.

— Ostrożnie, do cholery! — warknął Fletcher. — Nie potrzebujemy więcej rannych.

— Tylko proszę nie odgryźć mi głowy — powiedział Conway i zachichotał, uświadomiwszy sobie, że też mimowolnie nawiązał do kanibalizmu.

Wspiął się za kapitanem do niecki, w której stały fotele, i pomyślał ze współczuciem o tych, którzy musieli się ewakuować ze statku w chwili, gdy toksyczne opary zaczęły wypełniać pokłady. Owszem, byli znacznie mniejsi niż ludzie, ale i tak nie mieli szans uniknąć obrażeń na skutek kontaktu ze sterczącymi wszędzie blachami. No tak, dotarło do niego, i nie uniknęli. Wszyscy, z wyjątkiem tego w hamaku i należącego chyba do całkiem innego gatunku osobnika, który został w centrali i w ogóle nie próbował uciekać.

— Ostrożnie, doktorze — powtórzył kapitan. Conwayowi zaczęło coś świtać. Na razie niewyraźnie.

— Najwyżej spojrzy na mnie groźnie — warknął z irytacją.

Przytrzymywana pasami, ofiara zwisała bokiem tuż przy krawędzi niecki. Była wielka, kształtu wydłużonej perły o masie czterech dorosłych Ziemian. Węższy koniec istoty wieńczyła bulwiasta głowa osadzona na szyi grubej jak u morsa i wygiętej w dół, tak że dwoje wielkich, szeroko osadzonych oczu mogło śledzić przybyszów. Conway doliczył się siedmiu słabo drgających wyrostków, które wystawały przez otwory w uprzęży. Zapewne były jeszcze inne, których akurat nie widział. Chwycił się konsoli, która została na miejscu, i wyjął skaner, ale nie zaczął od razu badania. Chciał poczekać na Murchison, która właśnie pojawiła się w drzwiach. Po chwili była już obok.

— Musimy zostać tu z nim na noc, kapitanie — rzekł pewnie. — Proszę nakazać porucznikowi Haslamowi, aby ewakuował pozostałych rannych i dostarczył nam nosze z uniwersalnym modułem, który można dostosować do nie znanych jeszcze wymagań tej istoty. Będziemy też potrzebowali kilku dodatkowych butli z powietrzem dla nas i tlenu dla poszkodowanego, więcej piecyków, przenośnego degrawitatora z siecią i wszystkiego, co przyjdzie jeszcze panu do głowy.

Kapitan milczał dłuższą chwilę.

— Haslam, słyszał pan, co powiedział doktor. Podczas badania Fletcher nie odzywał się, jeśli nie liczyć krótkich ostrzeżeń przed kawałkami rumowiska, które mogły odpaść. Wiedział, że trzeba będzie oczyścić drogę pomiędzy niecką a otwartym górnym włazem. Tylko tamtędy można było wprowadzić nosze. Szykowała się wyczerpująca praca, która mogła potrwać nawet całą noc. Na dodatek trzeba było nieustannie uważać, aby nie nadziać na coś siebie albo pacjenta. Jednak na razie Conway i Murchison byli zbyt zajęci badaniem, by martwić się dodatkowymi zagrożeniami.

— Wolałbym nie klasyfikować tej istoty — powiedział Conway prawie godzinę później, gdy streszczał wyniki obdukcji doktorowi Prilicli. — Ma ona, a raczej miała, dziesięć rozmieszczonych po bokach kończyn, różniących się grubością. I jeszcze jedną pod brzuchem, masywniejszą niż pozostałe. Czemu służyły utracone kończyny, ile było obok nich macek lub rąk, nie potrafimy określić. Ma duży, dobrze rozwinięty mózg z małym ośrodkiem, który wykazuje silne zmineralizowanie — ciągnął, patrząc na Murchison, jakby szukał u niej potwierdzenia. — Struktura komórkowa sugeruje, że chodzi o jedną z istot klasy V…

— Szerokopasmowy telepata? — wtrącił się zaciekawiony Prilicla.

— Chyba nie. Przypuszczam, że jego zdolności telepatyczne ograniczone są do własnego gatunku. Możliwe, że chodzi jedynie o empatię, gdyż ma też rozwinięte narządy słuchu i mowy. Prawdziwi telepaci ich nie potrzebują. Jednak istota nie wydaje się pobudzona naszym widokiem, co może oznaczać, że zdaje sobie sprawę z naszych intencji i wie, że chcemy jej pomóc. Co do dróg oddechowych i płuc, sam widzisz, że też są podrażnione, ale w niewielkim stopniu. Przypuszczamy, że wprawdzie istota nie była w stanie się ruszyć, gdy opary wypełniły statek, ale zdołała wstrzymać oddech, aż sytuacja się uspokoiła. Przy olbrzymiej objętości płuc powinno to być możliwe. Zdumiewa nas jednak układ trawienny. Przełyk jest bardzo wąski i na dodatek wydaje się nienaturalnie zablokowany w kilku miejscach. Przy niewielkiej liczbie zębów, trudno sobie wyobrazić, jak nie przeżuty pokarm…

Ostatnie słowa Conway wypowiadał coraz wolniej. Znowu coś przyszło mu do głowy. Murchison również się zamyśliła. Że też nie spostrzegła tego wcześniej…

— Myślicie o tym samym co ja, przyjaciele? — spytał Prilicla.

Nie trzeba było odpowiadać.

— Kapitanie, gdzie pan jest? — zawołał Conway. Fletcher oczyścił już wąską ścieżkę prowadzącą do włazu. Podczas rozmowy słyszeli jego buty postukujące na poszyciu, ale od paru minut panowała cisza.

— Na ziemi, obok wraku, doktorze — odparł. — Próbowałem znaleźć najlepszy sposób transportu dla tego dużego. Moim zdaniem, nie możemy zsunąć go po burcie, za dużo wystaje tu blach. Na rufie nie jest wiele lepiej. Będziemy musieli opuścić go ostrożnie z dziobu. Nadwerężyłem sobie kostki, skacząc na piasek, który ma tutaj tylko cal grubości. Pod spodem jest skała. Ta istota potrzebowała chyba specjalnej instalacji, żeby wejść na pokład, bo drabinka poniżej włazu nadaje się tylko dla trzech mniejszych ras. Wejdę z powrotem przez luk w ładowni. Macie jakiś problem?

— Nie, ale czy po drodze mógłby pan przynieść ciało, które leży w kabinie sypialnej?

Fletcher mruknął na znak, że się zgadza, a Murchison i Conway wrócili do rozmowy z Priliclą. Co chwila sięgali przy tym po skanery, żeby sprawdzić to czy tamto. Gdy kapitan zjawił się, pchając przed sobą zwłoki DCMH, Conway skończył już mocować wielkiemu maskę tlenową i okrył jego głowę plastikową płachtą. Miało to być szczególnie potrzebne w nocy, kiedy to planowali zamknąć właz. Istniała groźba, że gazy powstałe podczas odcinania palnikiem elementów rumowiska, w którym prócz metalu było też sporo tworzyw sztucznych, okażą się jeszcze bardziej toksyczne niż opary ze zbiornika.

Wzięli zwłoki i unosząc je nad głowami, wpasowali w jeden z przewidzianych dla tej rasy foteli. Wielki obcy nie zareagował, spróbowali więc z drugim, a potem trzecim siedziskiem. Tym razem odnóża pacjenta poruszyły się, a jedno z nich dotknęło DCMH. Trwało tak kilkanaście sekund, po czym wycofało się wolno i olbrzym ponownie znieruchomiał.

Conway westchnął przeciągle.

— Pasuje, wszystko pasuje — powiedział. — Prilicla, trzymaj swoich pacjentów na tlenie i kroplówkach. Nie sądzę, aby oprzytomnieli wcześniej, niż dostaną prawdziwe jedzenie, a to zsyntetyzują dla nich w Szpitalu. — Spojrzał na Murchison. — Teraz musimy jeszcze przeanalizować treść żołądkową trupa. Ale to nie miejsce na autopsję, wyniosę się z robotą na korytarz. Przypuszczam, że kapitan będzie niepocieszony.

— W żadnym razie. Nawet nie spojrzę — rzucił Fletcher, który pracował już palnikiem.