Выбрать главу

Murchison zaśmiała się i wskazała wielkiego pacjenta.

— On mówił o tym drugim dowódcy, kapitanie. Fletcher nie odpowiedział, bo właśnie w tej chwili Haslam oznajmił, że za kwadrans wyląduje obok wraku.

— Zostań z pacjentem, a ja pomogę kapitanowi ładować rannych — rzekł Conway do Murchison. — Staraj się przekazywać mu pozytywne uczucia, na razie tylko tyle możemy zrobić. Gdybyśmy wszyscy wyszli, mógłby pomyśleć, że zostawiamy go na dobre.

— Zamierza pan pozwolić jej przebywać tu samej? — spytał ostrym tonem Fletcher.

— Tak, nic jej tu nie grozi…

— W promieniu dwudziestu mil nie ma żadnego ruchomego obiektu — wtrącił się Dodds. — Oprócz krzewów.

Fletcher w milczeniu pomógł im przenieść rannych spod skały do ładownika, a potem przesunąć załadowane sprzętem nosze pod wrak. Było to dość niezwykłe zachowanie, kapitan bowiem nawet myśleć zwykł głośno. Jednak Conwaya pochłaniało akurat co innego.

— Przypuszczam, że wspomniane przez Doddsa krzaki kierują się na źródło ciepła, które kojarzy im się z pożywieniem — powiedział, gdy dotarli do włazu ładowni. — W nocy nagrzejemy dość mocno statek, w dodatku magazyn pełen jest żywności. Chyba dobrze będzie, jeśli rozrzucimy ile się da tych kontenerów wkoło statku, aby krzewy przestały się nami na razie interesować.

— Mam nadzieję, że to zadziała — mruknął Fletcher.

Lądownik wystartował, wzniecając miniaturową burzę piaskową, gdy Conway wyszedł z wraku, dźwigając pierwszy kontener. Rzucił go na drodze najbliższego krzaka, który odległy był jeszcze o jakieś czterysta metrów. Uzgodnił z Fletcherem, że ten będzie znosił pojemniki z magazynu i wystawiał je przed właz, a Conway umieści je na drodze żarłocznych roślin. Chętnie wykorzystałby do tej pracy nosze, ale Naydrad zaprotestowała, dowodząc, że doktor nie zna się na ich obsłudze i wystarczy mały błąd, a rozbije urządzenie albo wyśle je prosto w niebo.

Conway musiał więc posłużyć się własnymi mięśniami.

— To już będzie ostatni, doktorze — powiedział Fletcher, stawiając kontener na piasku. — Wiatr się nasila.

Cień wraku wydłużył się znacząco, a niebo mocno pociemniało. Czujniki skafandra pokazywały spory spadek temperatury, jednak zgrzany pracą, Conway w ogóle tego nie zauważył. Rzucał pojemniki możliwie najdalej, otworzywszy każdy, aby krzewy na pewno wyczuły zawartość, chociaż zapewne i tak by to zrobiły. Zarośla podeszły już długą, czarną linią. Z pozoru wydawały się całkiem nieruchome.

Nagle krzewy i wszystko inne zniknęło za ciemnobrunatną zasłoną porwanego wiatrem piasku, który uderzył od tyłu, rzucając Conwaya na kolana. Ziemianin spróbował wstać, ale kolejny podmuch przewrócił go na bok. Na wpół biegnąc, na wpół pełznąc, ruszył do wraku, chociaż nie wiedział dokładnie, w którą stronę powinien zdążać. Piasek już nie szeleścił, ale szumiał ogłuszająco, uderzając o hełm. Głos Doddsa niemal ginął w tym hałasie.

— Z tego, co widzę na ekranie, idzie pan prosto na krzewy, doktorze — ostrzegł go astrogator. — Proszę skręcić o sto dziesięć stopni w prawo. Wrak znajduje się trzysta metrów od pana.

Fletcher czekał przed włazem z ustawionym na maksymalną moc światłem. Wepchnął Conwaya do środka i zatrzasnął drzwi, które były jednak na tyle wypaczone, że przepuszczały piasek po bokach. U dołu sączył się wręcz niczym woda.

— Za kilka minut zasypie wejście — powiedział kapitan, nie patrząc na Conwaya. — Naszemu kanibalowi trudno będzie się tu dostać. Zresztą Dodds i tak wcześniej zobaczy go na ekranie, więc będziemy mieli czas, aby podjąć stosowne kroki.

Conway pokręcił głową.

— Nie mamy czym się przejmować, oprócz wiatru, piasku i tych krzewów — powiedział, a w myślach dodał: Jakby to było mało.

Kapitan chrząknął i zaczął się wspinać do włazu prowadzącego na korytarz. Conway ruszył za nim. Odezwał się jednak dopiero wtedy, gdy mijali przeciekający zbiornik.

— Coś pana trapi, kapitanie?

Fletcher zatrzymał się i po raz pierwszy od niemal godziny spojrzał wprost na doktora.

— Owszem. Ta istota w centrali. Przecież nawet w Szpitalu niewiele da się zrobić wobec utraty tylu kończyn. Będzie całkiem bezradna, zostanie jej życie okazu laboratoryjnego. Zastanawiam się, czy nie lepiej byłoby pozwolić jej zamarznąć, i…

— Możemy zrobić dla niej całkiem sporo, kapitanie — przerwał mu Conway. — Jeśli tylko przetrwa bezpiecznie noc, oczywiście. Nie słuchał pan, gdy rozmawiałem o tym stworzeniu z Murchison i Priliclą?

— Tak i nie, doktorze — odparł Fletcher, ruszając dalej. — Używaliście żargonu medycznego, więc jak dla mnie, równie dobrze moglibyście mówić po kelgiańsku.

Conway zaśmiał się cicho.

— To może przetłumaczę.

Obcy statek wystrzelił boję nie z powodu awarii, ale poważnej choroby, która dotknęła załogę. Zapewne ci najmniej chorzy byli akurat na służbie w centrali, reszta zaś spoczywała w hamakach. Nie wiemy jeszcze, dlaczego jednostka wylądowała na tej planecie. Może z jakichś fizjologicznych względów potrzebowali ciążenia albo atmosfery, może stan nieważkości źle na nich działał, a nie mogli użyć silników, by wytworzyć właściwe przeciążenie, gdyż załoga traciła przytomność. Tak czy owak, zdecydowali się na awaryjne lądowanie na Trugdilu. Nie wybrali najlepszej okolicy, ale zapewne bardzo im się spieszyło.

Conway przerwał, gdy weszli do centrali. Murchison zamykała właśnie właz.

— Nie chciałabym wam przeszkadzać, ale ponieważ za chwilę uruchomicie palnik, odłączę pacjentowi czysty tlen. Wydaje się, że całkiem dobrze już sam oddycha. Wystarczy chyba mieszanka jeden do czterech?

— Na pewno — przytaknął Conway. — Pomogę ci. Słychać było ciężki szum piasku osypującego się po kadłubie, a statek zdawał się aż kołysać. Na śródokręciu coś zaczęło hurgotać i przestało nagle, gdy wiatr oderwał luźną płytę poszycia.

— Kawałek wraku odleciał — zameldował z góry Dodds. — Krzewy zatrzymały się przy pojemnikach z żywnością, ale część nadal kieruje się do statku. Mają wiatr w plecy i idą dość szybko, nie zagłębiając korzeni w piasek. W tym tempie będą obok was za jakieś pół godziny.

Usłyszeli przytłumiony huk, jakby ktoś uderzył w kadłub olbrzymią poduchą. Pokład zakołysał się wyczuwalnie, potem zaś wyprostował, ale na śródokręciu rozległ się taki hałas, jakby trzech maniaków z ciężkimi młotami atakowało poszycie w trzech różnych miejscach. Kilka sekund później i to umilkło, pokładami poniosły się za to wycie i gwizd wdzierającego się do środka wiatru.

— Nasza obrona zrobiła się nieco dziurawa — zauważył z troską kapitan. — Ale słucham dalej, doktorze.

— Statek wylądował tutaj, bo nie mieli czasu szukać lepszego miejsca. Samo przyziemienie w zasadzie się udało, mieli jednak pecha, że statek się przewrócił, a na dodatek pękł zbiornik z chemikaliami. Gdyby nie to, zapewne doszliby za jakiś czas do siebie i polecieli dalej. Może zresztą to burza piaskowa ich przewróciła. Tak czy owak, znaleźli się nagle we wraku, który szybko wypełniał się trującymi oparami. Chociaż osłabieni chorobą, musieli jak najszybciej wydostać się na zewnątrz, co nie było łatwe, gdyż droga ucieczki w kierunku rufowego włazu przebiegała obok uszkodzonego zbiornika i była zatarasowana złomem. Skorzystali więc z górnego włazu, by zeskoczyć na ziemię. I przy tej właśnie ewakuacji tak się pokaleczyli.

Conway urwał na chwilę, aby pomóc Murchison wymienić butlę w namiocie pacjenta. Z rufy dobiegało ich miarowe dudnienie. Po chwili kolejna płyta poszycia wybrała wolność.