— Nie odeszli daleko z dwóch powodów — rzekł po chwili, podnosząc nieco głos. — Po pierwsze, byli ciągle osłabieni chorobą i nie mieli sił wędrować, po drugie, pragnęli chyba zostać blisko wraku. Ich stan, a szczególnie gorączka i wyczerpanie, które braliśmy za skutek wygłodzenia, były po prostu objawami choroby. Utrata przytomności też mogła się z nią wiązać, choć trudno wykluczyć, że była pochodną obronnej reakcji organizmu, polegającej na spowolnieniu metabolizmu i tym samym zmniejszeniu utraty krwi. W sumie rzeczywiście byłby to rodzaj hibernacji.
Fletcher szykował już palnik, ale co rusz spoglądał na nich ze zdumieniem.
— W chorobę i obrażenia powstałe podczas ucieczki mogę uwierzyć — powiedział. — Ale co z odciętymi kończynami i…
— Mówi Dodds, sir — odezwał się astrogator. — Obawiam się, że tym razem wiatr nie osłabnie u was około północy. Obserwuję lokalne zaburzenia pogody. Poza tym trzy wielkie skupiska krzewów podeszły do rufy i wchodzą na pokład w rejonie magazynu żywności. Wykorzystują otwory po oderwanych płytach poszycia. Ale gdy wejdą, zapewne stracą zainteresowanie dla wszystkiego wkoło — dodał, choć w jego głosie jakoś brakło optymizmu.
— Nie jesteśmy do końca pewni, czy to właśnie choroba stoi za wszystkimi kłopotami — powiedziała Murchison. — Sądząc po treści żołądkowej osobnika znalezionego w hamaku, chodziło o infekcję przewodu pokarmowego. Spowodował ją mikroorganizm pochodzący z macierzystego świata tych stworzeń. Zasugerowały nam to obserwowane u wszystkich chorych wymioty trwające aż do opróżnienia żołądka. Ten w kabinie został ogłuszony, nim wszystko zwrócił, a potem zatruł się oparami, więc nieco treści zostało. Jednak czy zarażenie mikrobem nastąpiło na drodze epidemicznej, czy może chodziło o zepsutą żywność, tego na razie nie wiemy.
Conway zastanowił się, czy te wędrujące krzaki mogły się okazać wrażliwe na zepsute pożywienie z kontenerów. A jeśli tak, to czy zachorują dość szybko, aby nie stworzyć w nocy zagrożenia? Wątpił jednak, by do tego doszło.
— Dziękuję pani — powiedział Fletcher. — A co z brakującymi kończynami?
— Nie ma żadnych brakujących kończyn, kapitanie — odparła Murchison. — Chyba że całej załodze brakuje tego samego organu, czyli głowy. Spora liczba różnych ran nie pozwoliła zrazu dojrzeć prawdy, ale proszę mi wierzyć, nie popełniono tu przestępstwa.
Fletcher spojrzał na Conwaya w sposób sugerujący, że niezbyt wierzy pani patolog, doktor podjął więc wyjaśnienia. Czynił to jednak z przerwami, należało już bowiem przenieść obcego z jego siedziska na nosze. Nie było to łatwe zadanie.
Trudno było wyobrazić sobie, w jakim środowisku równie bezradna forma życia zdołała nie tylko wyewoluować, ale jeszcze zdobyła dominującą pozycję i z czasem stworzyła kulturę, która sięgnęła gwiazd. Niemniej wszystko zdawało się świadczyć, że te właśnie istoty, choć przerośnięte, niemobilne i pozbawione kończyn, były twórcami nowo odkrytej cywilizacji. Teraz wiedzieli już, że chodzi o stworzenia symbiotyczne, które współdziałały z innymi rasami, wyspecjalizowanymi jako namiastki kończyn i narządów zmysłów. Miejsca, które z początku wzięli za kikuty, były tak naprawdę miejscami połączeń, swoistymi interfejsami pozwalającymi macierzystej istocie na pełny kontakt z symbiontem w chwili podejmowania jakichś działań albo odżywiania centralnego organizmu.
Zapewne między kapitanem a jego załogą istniała nie tylko silna więź fizyczna, ale również psychiczna, jednak bezpośredni kontakt nie musiał być utrzymywany cały czas, na pokładzie było bowiem również sporo istot służących za organiczne przekaźniki. Możliwe też, że centralna istota nigdy nie spała i nieustannie służyła psychicznym wsparciem swoim symbiontom. To zasugerował Prilicla, który wyczuł u pacjentów wyraźne zagubienie i poczucie straty. Telepatyczne albo empatyczne możliwości kapitana nie sięgały aż na orbitę, gdzie znajdował się statek szpitalny.
— DCLG, najmniejsza z tych form życia, sama w sobie także jest inteligentna i jej powierza się zadania wymagające największej precyzji i wiedzy — dodała Murchison, porządkując zgromadzoną wiedzę zarówno na swój użytek, jak i na użytek kapitana, który zniknął na chwilę w korytarzu, aby sprawdzić, jak daleko doszły cierniste krzewy. — Podobnie jest z nieco większymi DCMH. DCOJ ma przyjmować pokarm i przekazywać wstępnie przetrawione składniki głównemu symbiontowi. Niemniej mamy dowody, że każda z tych ras posiada też własny układ w rodzaju trawiennego czy rozrodczego, choć w przypadku gospodarza któraś z nich musi pośredniczyć w przekazywaniu spermy albo komórek jajowych między niemobilnymi olbrzymami…
Urwała, dostrzegłszy wracającego kapitana. W jednej ręce niósł palnik, w drugiej coś przypominającego drut kolczasty.
— Krzaki wyroiły się z magazynu żywności i są teraz w połowie drogi do nas. Przyniosłem próbkę.
Ostrożnie wzięła od niego fragment, a i Conway przysunął się, żeby zerknąć. Była to gładka, ciemnobrązowa gałązka z zielonymi kolcami wyrastającymi na całym obwodzie prócz jednego miejsca, w którym tkwiło coś na kształt igły, zapewne korzonek. Murchison obcięła kolce skalpelem i wrzuciła je do analizatora.
— Dlaczego włożyliśmy tylko lekkie skafandry? — spytała melancholijnie kilka minut później. — Jedno zadrapanie takim kolcem nie zabije, ale trzy lub cztery mogą już być groźne dla życia. Co pan robi, kapitanie?
Fletcher wyjmował z plecaka flarę sygnałową.
— Po osmoleniach na rufie można poznać, że te krzaki są wrażliwe na ogień. Tę gałązkę odciąłem palnikiem, ale płomień wygasł zaraz nie podtrzymywany. Może to powstrzyma na chwilę ich wzrost. Odsuńcie się od wyjścia. Te flary nie zostały pomyślane do użycia w zamkniętej przestrzeni.
Nastawił mechanizm zegarowy i rzucił flarę, jak mógł najdalej. Z korytarza buchnęło tak jasnym blaskiem, że wydawało się, iż coś zalewa statek. Syk był głośniejszy niż szum burzy za zewnątrz. Po paru chwilach światło osłabło nieco za sprawą coraz intensywniejszego dymu. Krzaki płoną, pomyślał Conway. Mogli tylko mieć nadzieję, że pokaz pirotechniczny nie zaniepokoi przesadnie pacjenta. Ten jednak wydawał się niezmiennie nieporuszony…
Nagle coś wybuchło. Z korytarza sypnęło odłamkami flary, płonącymi gałęziami i fragmentami poddanego wcześniej autopsji DCMH. Krawędź zagłębienia, której przytrzymał się Conway, jakby ożyła i próbowała wymknąć mu się spod dłoni. Pionowo dotąd ustawiony pokład zaczął się przemieszczać, uszy ranił zgrzyt rozrywanego metalu. Moment później znowu coś trzasnęło, tym razem ciszej, i wstrząsy ustały. Światła awaryjne zgasły, ale w świetle szczątków flary i reflektorów na czołach ujrzeli, że pacjent wysunął się z zagłębienia i zawisł bezpośrednio nad nimi. Pasy, które go przytrzymywały, zaczynały się rwać…
— Nosze! — krzyknął Conway. — Pomóżcie mi!
W gęstym dymie widział jedynie kręgi światła z lamp Murchison i Fletchera. Przytrzymując się czegoś jedną ręką, zaczął szukać na oślep noszy, które musiały tu lewitować. Ich moduł antygrawitacyjny nastawiono wcześniej na wartość równą miejscowej stałej przyciągania, aby łatwiej było nimi manewrować w ciasnym wnętrzu. W końcu trafił, a kilka sekund później wyczuł, że pozostali też je trzymają. Obcy wisiał wciąż nad nim niczym pień drzewa i w każdej chwili mógł spaść, miażdżąc Conwaya i staczając się niżej, na trujące kolce krzewów, co musiałoby się skończyć fatalnie.
Nagle się obsunął. Conway zamarł, ale pasy jeszcze trzymały. Ziemianin odnalazł panel noszy.
— Podsuńcie je pod niego! — krzyknął. — Tak żeby trafić na środek ciężkości. Właśnie…